Forum Największe forum LOST - Zagubieni w Polsce
Welcome to the island - Namaste
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

[KONKURS]Opowiadanie LOST - prace userów.

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Największe forum LOST - Zagubieni w Polsce Strona Główna -> Inne / Konkurs
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Silver
Pracownik Inicjatywy DHARMA


Dołączył: 13 Kwi 2007
Posty: 1091
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Vanuatu
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 23:50, 10 Lut 2008    Temat postu: [KONKURS]Opowiadanie LOST - prace userów.

Poniżej zamieszczam napisane prace naszych userów, któży tak ciężko pracowali przez ubiegły tydzień. Smile

Kto najlepiej? Wasz wybór. Głosowanie jest proste - Wysyłacie do mnie wiadomość z przyznanymi punktami:
1. Najlepsza według was praca (np. "praca numer 1") - 15 pkt
2. Druga najlepsza według was praca (np. "praca numer 1") - 10 pkt
4. Trzecia najlepsza według was praca (np. "praca numer 1") - 5 pkt

Oczywiście wszelkie komentarze na temat prac możliwe w tym temacie.

Za tydzień dokładnie o tej godzinie wywiesze tutaj wyniki głosowania.
Przyjemnego czytania Smile

User 1 napisał:
Dla niej

Charlie bardzo powoli opuszcza broń. Słyszy, że ktoś krzyczy, czyjś głos przedziera się przez ścianę deszczu, ale to nie ona. Charlie patrzy Ethanowi w oczy. To nie tak, że chciał to zrobić. To nie tak, że nie chciał. I nie, nie jest z siebie zadowolony- ale wie, że tak po prostu musiało być. Musiał to zrobić, nie mógł postąpić inaczej, przecież wtedy nie mógłby spojrzeć w lustro- ale nie, on nie zrobił tego dla siebie, zrobił to dla niej! Nawet nie zwraca uwagi na to, gdzie zostawia pistolet i odchodzi. Ktoś go woła. Charlie nawet się nie zatrzymuje- to nie ona. Ona stoi trochę z boku i patrzy niewidzącym wzrokiem, i nic nie mówi, a Charliego trochę jednak boli, że nie pokazała, że jest mu wdzięczna. Ale zdaje sobie sprawę, że ona nie wie co się dzieje nawet bardziej niż on i wybacza jej, zresztą, czego on by jej nie wybaczył.

Charlie siada na uboczu i nie chce z nikim rozmawiać. Nie chce nikogo widzieć, chyba, że przyszłaby ona, ale jej ciągle nie ma. Jej nieobecność jest wręcz widoczna, w każdym razie Charlie tak czuje, bo nadal jej nie ma- jakby nigdy jej nie było i już nigdy miało nie być. Ale ona przyjdzie, Charlie w to wierzy- chce w to wierzyć, chociaż właściwie nie zdziwiłby się, gdyby nie chciała z nim więcej rozmawiać, w końcu go prawie nie zna, dla niej jest tylko mordercą. To by go pewnie przeraziło, gdyby bardziej nie przerażał go fakt, że naprawdę nim jest.

Deszcz przestaje padać, ale Charlie nawet tego nie zauważa, i tak z jego ubrania i włosów ciekną strużki wody, a po policzkach spływają mu krople. I pewnie nie zauważyłby, że to łzy, gdyby nie czuł ich słonego smaku w ustach. Nie chce płakać- nie robił tego od bardzo dawna i czułby się trochę głupio, gdyby nie miał setki innych rzeczy do odczuwania. Ale to nieważne, i tak nie może się powstrzymać, to wszystko jest takie trudne, a on nie wie, co ma myśleć o sobie i co ma dalej robić. Chciałby zasnąć, ale nie może, w uszach ciągle brzmi mu szum deszczu i ten strzał, a przed oczami widzi ciało Ethana, które tak nagle upadło na trawę. Właściwie Charlie nie spodziewał się, że to wszystko będzie działo się tak szybko.
Robi się ciemno i ktoś-ale nie ona- rozpala ognisko, ale Charliego to nie interesuje, patrzy przed siebie pustym wzrokiem i taki właśnie się czuje- pusty w środku. Ktoś okrywa go kocem, ale to nadal nie jest ona, i Charlie nienawidzi siebie, bo gdyby wtedy nie strzelił, byłby teraz z nią. Charlie zastanawia się, czy ją też ktoś okrył kocem i czy ona przypadkiem nie marznie, bo przecież nie powinna w tym stanie. Ale nie ma siły pójść i sprawdzić. Nie ma też siły zapytać o to tego kogoś, kto przy nim właśnie siedzi. Pewnie ten ktoś przyszedł tu po to, żeby Charlie nie czuł się samotny, chociaż i tak się czuje, bo to nie jest ona.
W końcu robi się cicho i słychać tylko morze, ale Charliemu brzmi ciągle w uszach deszcz i strzał. Ognisko wygasa, ktoś, kto podkładał drewna już dawno zasnął i ona pewnie też śpi, przecież powinna, ona nie może się przemęczać.

Charlie widzi pierwsze promienie słońca wschodzące nad morzem i czuje się okropnie, bo przypominają mu, że zaczyna się nowy dzień i ona znowu nie przyjdzie, i nic się nie zmieni- Charlie nie ma już nadziei.

Na plaży znowu panuje gwar, ale Charlie nie zwraca na to uwagi, zagłusza mu go szum deszczu i strzał. Co chwila ktoś coś do niego mówi, ale Charlie rozumie tylko pojedyncze słowa, nie próbuje nawet znaleźć ich spójnego sensu, nie chce- wie tylko, że to nie ona.

Słońce świeci coraz mocniej, ktoś opowiada mu o jakimś złym człowieku, o morderstwie i o tym, że nie żałuje. Charlie nie rozumie, on żałuje całym sobą tak, że bardziej już chyba nie można. Ktoś mówi o powracających wspomnieniach. Charlie rozumie, czuje, że to wspomnienie już dawno znalazło bezpieczny zakątek jego umysłu i że go nie opuści, że będzie go dręczyć. Ktoś mówi o powtarzaniu morderstwa jeszcze raz w razie potrzeby. Charlie nie wie. Wolałby myśleć, że zrobiłby to jeszcze raz, być przekonanym, że postąpił dobrze. Ale nie jest. Myśli, że gdyby tego nie zrobił nie mógłby spojrzeć sobie w oczy. Ale właściwie i tak nie chce. Chce tylko spojrzeć jej w oczy.


User 2 napisał:

LOST
2x17 (Extended Editon)
„Pandemonium”

-Aaaaach! – krzyk Johna sprawił, że przeszył mnie dreszcz. – Zablokuj… czymś… TO!
Skrzynka z narzędziami zaskrzypiała, a olbrzymie stalowe drzwi wbijały się z co raz to większą zawziętością w nogę Locke’a – Podłóż coś jeszcze… Szybkooo!
Rozejrzałem się dookoła. Rzuciły mi się w oko ciężarki do hantli. Zacząłem je pośpiesznie podkładać pod grodzie.
-Podkładaj… musisz je zablokować… - Locke krzyczał do mnie przerywanym głosem. – Szybciej, szybciej… Aaaarrr…. – Wcisnąłem ostatni odważnik pod drzwi.
Locke oddychał szybko.
-Wyciągnę cię. – Złapałem go.
- Stój! – Spostrzegłem, że w jego nogę wbił się pręt wystający z grodzi. Wyglądało to paskudnie i mimo iż nie powinno, to zrobiło mi się nagle go żal. Powoli położyłem go na podłodze.
- Spokojnie… Za chwilę ktoś powinien tu przyjść, prawda? To przecież tylko kwestia czasu… - Zacząłem go pocieszać. W życiu nie spodziewałbym się takiej sytuacji, jednak muszę przyznać, że jest mi ona bardzo na rękę. Zdobycie zaufania Johna Locke’a to, mimo jego naiwności, podstawowy krok do wydostania się z tego bunkra. Bez niego będę tu siedział zamknięty aż nie uwierzą w tę moją opowiastkę o Henrym Gale’u.
-Nie mamy czasu… - Odpowiedział przez zaciśnięte zęby. – Muszę powiedzieć ci coś ważnego. W tym bunkrze jest komputer… I licznik. Co 108 minut trzeba wcisnąć klawisz i wyzerować licznik… Trzeba to zrobić… Wciągu czterech minut przed końcem odliczania… - No tak. Zapomniałem, że jestem w tym dziwacznym bunkrze. Sama Dharma nawet nie wiedziała konkretnie co się tutaj dzieje.
- I po co to wszystko? – Zrobiłem to co umiałem najlepiej. Kłamałem. Wiedziałem wszystko na temat tego bunkra. Wszystko co można było wiedzieć… Pod bunkrem znajdował się olbrzymi elektromagnes, który wymknął się kiedyś spod kontroli. Teraz trzeba go rozładowywać co 108 minut inaczej dojdzie do katastrofy. Cholera, to chyba właśnie przez to ich samolot się rozbił. A miałem nadzieję, że Radzyński odpowiednio przeszkolił Kelvina.
-Nie wiemy dokładnie. Po prostu wciskamy ten klawisz…
-Co każde…
- …108 minut. Henry, za chwilę włączy się alarm… Dlatego musisz się dostać do szybu wentylacyjnego.
-Przecież kratka jest zabita…
- Nie w spiżarni. Wejdziesz do szybu i dostaniesz się do pomieszczenia z komputerem.
- Może zaczekamy…
-Zaraz włączy się alarm! Posłuchaj Henry, ja tobie zaufałem. Teraz ty musisz zaufać mnie. – Światła co po chwilę przygasały. Dało się słyszeć tylko miarowy oddech Johna i bzyczenie jarzeniówek. – Trzeba wcisnąć klawisz!
- Co mam robić?
- Kiedy usłyszysz alarm musisz wpisać pewne liczby. 4, 8, 15, 16, 23 i 42, – Ech, znam już te liczby na pamięć. Do znudzenia Dharma przerabiała to równanie… - a później musisz wcisnąć „Wykonaj”. Dokładnie te liczby w tej kolejności, rozumiesz? – Powtórzyłem po nim te liczby, by go uspokoić. – Dobra, idź.

Spiżarnia była w sporej części opróżniona. No tak, gdy się dorwie do słodyczy ponad 40 wygłodniałych osób to inaczej być nie może. Półmrok jaki panował w tym pomieszczeniu powodował dziwną atmosferę. Zrobiło mi się bardzo duszno, a rana po strzale, w wyniku ostatnich wydarzeń zaczęła mi strasznie dokuczać.
- Dosięgniesz? – Usłyszałem za plecami głos Locke’a
-Chyba tak… - Powoli zacząłem się wspinać po pustych półkach. Były robione specjalnie dla Dharmy, w pośpiechu, więc nie byłem pewien ich wytrzymałości.
- Bądź ostrożny! – Ciekawi mnie to czy martwi się bardziej o mnie czy o wciśnięcie klawisza. Wpadnięcie w zamyślenie w tym momencie było błędem…
Łups! Półka pod moją nogą nie wytrzymała. Poczułem ból w lewym boku. Przestałem się ruszać. Uff, dobrze, że nie spadłem na prawe ramię.
- Henry! – Głos Johna był pełen przerażenia. Mimo wszystko postanowiłem się nie ruszać. Sprawdzę jak bardzo zależy mu na wciskaniu klawisza. Mam nadzieję, że będą to robić jak najdłużej. Chociaż łatwiejszym sposobem byłoby przekręcenie kluczyka w stacyjce bezpieczeństwa pod bunkrem, ale co się wtedy wydarzy tego nawet ja nie wiem… - HENRY!
Rozległ się miarowy dźwięk alarmu. Zostały 4 minuty. Spod ramienia zerkałem ukradkiem na Locke’a. Dobrze, że podłoga była wyłożona gumową wykładziną, bo inaczej mógłbym naprawdę stracić przytomność.
- Henry! Wstawaj do cholery! – W jego głosie dało się wyczuć złość. Wiedziałem, że złości się nie z mojej przyczyny, lecz z powodu chwilowego powrotu jego słabości. Nie mógł się ruszyć, nie mógł nic zrobić… Minęły już dobre dwie minuty. Wystarczy udawania. Powoli zacząłem się podnosić. Ramię lekko mnie bolało, dzięki czemu nie musiałem zbytnio udawać „ofiary wypadku”. – Nic ci nie jest?
- Co się stało? – Udawanie zszokowanego też mi przyszło łatwo, gdyż sam musiałem sobie chwilę poukładać w głowie dlaczego spadłem.
- Posłuchaj! Musisz przejść szybem wentylacyjnym do pomieszczenia obok i wprowadzić kod do komputera by wyzerować licznik.
- Jak długo leżałem? – Najważniejsze pytanie, by niczego nie podejrzewał.
- Szybko! Idź, bo nie ma czasu! Bądź ostrożny.
Teraz dostanie się do szybu nie sprawiło mi kłopotu. Duszność i mrok panujący w szybie trochę mnie przytłaczały, ale na szczęście się opanowałem. Muszę kiedyś przełamać swoje fobie. W poruszaniu się trochę przeszkadzała mi rozdarta bluza, ale wreszcie dostałem się do końca szybu. Wyjście zdobił piękny ślad po rykoszecie. Ciekawe co się tutaj działo. Alarm zmienił swoje natężenie. Na liczniku zaczęły uciekać ostatnie sekundy. Kratka wylotowa stawiała zaciekły opór, ale przecież nie jestem aż taki stary by sobie z nią nie poradzić. Słyszałem nawoływania Locke’a, ale mało mnie one obchodziły, zwłaszcza teraz.

Muszę być pewien, że mimo wszystko będą wciskać ten klawisz. John był na szczęście łatwym materiałem do manipulowania. Uwierzy we wszystko. Licznik odliczał ostatnie pół minuty. Liczby do komputera można by wpisywać z zamkniętymi oczami, gdyż klawisze były już prawie starte od dwudziestoletniego wpisywania tych samych wartości. Dźwięk alarmu wwiercał mi się w głowę z każdą sekundą, jednak postanowiłem trochę nastraszyć Locke’a.

Cztery, ‘pip’, trzy, ‘pip’, dwa, ‘pip’, jeden, ‘pip’, zero. Moment przejmującej ciszy i nagle licznik zaczyna szaleć. Widziałem już to 3 razy. Szkoda, że do dziś nie wiem co oznaczają te egipskie symbole. Dharma jednak w sprytny sposób selekcjonowała książki jakie dostawały się na wyspę. Dwa symbole już się pojawiły, wystarczy. Wcisnąłem klawisz „Wykonaj”. Licznik kręcił się jeszcze przez dłuższą chwilę po czym stanął na 108. Światło na moment zgasło, a po chwili zapaliły się ultrafioletowe jarzeniówki. Cholera, tego nie przewidziałem. Niech to, teraz Locke zobaczy mapę i zapiski. Zresztą, nic mu to nie da, gdyż informacje na mapie i tak są w większości fałszywe. Powiedziałem Radzyńskiemu, by czymś usprawiedliwiał swoje wypady z bunkra. Miał świetny pomysł z tą mapą, przynajmniej zajął czymś Kelvina. Zerknąłem na komputer. Jego obudowę zdobiły liczne świecące napisy: ‘laudant, quod non intelligunt’, ‘difficilis in otio quies’… ‘lupus in fabula ‘,‘ignoti nulla cupido’… Światło zaczęło przygasać. Nie czas na rozmyślanie nad łaciną i ukrytymi w niej rozmyślaniami o sensie siedzenia w bunkrze, muszę się pośpieszyć. Odsunąłem jeden z komputerów i wyciągnąłem ze ściany dwa kable. Pamiętam jak Radzyński nauczył mnie tej sztuczki. Światło zgasło. Zetknąłem kable, grodzie zaskrzypiały i zaczęły się podnosić. Szybko podbiegłem do szybu wentylacyjnego. Muszę przygotować odpowiednią historyjkę dla Locke’a.
Wyszedłem ze spiżarni. Bunkier, mimo iż nadal składał się z ciasnych pomieszczeń upakowanych pod ziemią, wydawał się w jakiś sposób przytulniejszy bez metalowy drzwi odcinających dostęp do świata zewnętrznego. Drobny krwawy ślad na podłodze wskazywał gdzie udał się John.
-Henry! Jest tu kto?! Henry! - Wkroczyłem do pomieszczenia z komputerem. John spojrzał w moim kierunku z ulgą poczym położył się na podłodze. – Wróciłeś… - Pochyliłem się nad nim, a jego spojrzenie błądziło gdzieś w pustce.
- Myślałeś, że cię tak zostawię? – Wiedziałem, że ucieczka przed poranionym niepełnosprawnym pięćdziesięciolatkiem nie powinna sprawić mi kłopotu, ale wtedy nie miałbym pewności czy będą dalej wciskać klawisz. – Możesz wstać?
- Nie wiem… - Wciąż ciężko oddychał. – Chyba… tak… - Zaczął się podnosić, Chwyciłem go pod pachą i pomogłem wstać. John oparł się o ścianę. Jego rana mimo iż wyglądała na poważną nie powinna stanowić dla niego zagrożenia. Nie na tej wyspie. Spojrzał na mnie po czym poklepał mnie po ramieniu. – Dzięki Henry… Dziękuję, że mnie nie opuściłeś.
-Nie ma sprawy John. – Uśmiechnąłem się do niego przyjacielsko, choć wiem, że zbyt dobrze mi to nie wyszło. Widziałem to w jego oczach. Muszę się bardziej postarać, jeśli ma mi uwierzyć.

Pomogłem mu się położyć na kanapie.
- Powoli, spokojnie… - Mówiłem do niego. Podniosłem jego nogę i położyłem ją na pobliskim stoliku. Na jego twarzy malował się straszny ból. – Przepraszam…
- Co zrobiłeś… Co zrobiłeś, by te piekielne drzwi się otworzyły?
Pierwsze pytanie. Wiem, że będzie ich więcej, ale nie przejmowałem się tym. Locke uwierzy we wszystko.
- To co mi kazałeś. Wpisałem kod… wcisnąłem ten klawisz i tyle. Tylko przestawił się zegar… Kiedy wracałem zgasło światło. – Podszedłem do umywalki po wodę. – 10 sekund później otworzyły się drzwi. Ja nic nie zrobiłem…
- Myślisz, że to przypadek? – Dało się wyczuć lekkie niedowierzanie w jego głosie.
- Nie patrz tak na mnie. To przecież wasz bunkier. – Chwilowo, ale jeszcze tego nie musiał wiedzieć. Podałem mu szklankę z wodą.
- Odejdź od niego! – Usłyszałem jak ktoś za moimi plecami wykrzykuje rozkaz w moim kierunki. To Jack. Niech to… Jego obecność mi nie pomoże. Za nim weszli Jarrah, Pace, Austen i Cortez. Jarrah mierzył do mnie z pistoletu. – Powiedziałem odsuń się! – Jack złapał mnie za rozdartą bluzę. Byłem zdenerwowany, musiałem wymyślić na szybko coś, by ich i siebie samego uspokoić.
- W porządku! To ja go wypuściłem. – Locke stanął w mojej obronie, czyli udało mi się go przekonać. – Była jakaś awaria i musiał mi pomóc. – Oby tylko dalej wciskał klawisz, nie mogę pozwolić by przestali to robić.
Jednak mina Jacka nie wskazywała na nic dobrego. Zdenerwowany zwróciłem się do Cortez
- Nie znaleźliście balonu?
- Znaleźliśmy… - Powiedziała bez przekonania w głosie.
- Znaleźliśmy twój balon Henry Gale. – Powiedział głośniej Jarrah. – Tam gdzie miał być… Był także grób twojej żony tak jak mówiłeś. Ten, który wykopałeś własnymi rękami. – Podszedł do mnie i oparł się o ścianę. – Wszystko było na swoim miejscu, twoja historia i twoje alibi okazały się prawdziwe. – O dziwo te słowa mnie jakąś nie pocieszyły… - Ale ja nadal nie wierzyłem. – Powiedział ze spokojem Sayid. – Dlatego rozkopałem grób…

Tylko nie to. Już wiedziałem, że jeśli mnie teraz nie zabiją to bez pomocy nie wyjdę z tego bunkra. Teraz już nie było ważne co powiem bo i tak nie uwierzą. Cała nadzieja w Locke’u.

- … i znalazłem w nim nie kobietę, lecz mężczyznę. – Pokazał mi prawo jazdy właściciela grobu. - Człowieka o nazwisku Henry Gale.

Uniosłem powoli głowę. Spojrzałem wpierw na Sayida, później na Jacka. Zrobiłem poważną minę. Oni i tak już wiedzą, że nie jestem Henry Gale. Mogę przestać udawać zastraszonego rozbitka. Mogę przestać udawać kogoś kim nie jestem. Mogę przestać udawać, ale nie kłamać…

LOST


User 3 napisał:
-Przestań… - jęknął, nerwowo przewracając się na drugi bok. – Proszę.. Przestań.. zostaw mnie, nie chcę cię
widzieć, nie chcę… Mamo..
Obudził się i usiadł na łóżko, zlany potem. Obok niego stała kobieta. Nie widział jej twarzy, ale zobaczył długie włosy w jasnym kolorze. Mimowolnie się przeraził. Jeśli to znowu ona..
- Ben? – odezwała się kobieta, a on z ulgą stwierdził, że to jego bliska znajoma.
- Juliet, całe szczęście, że to ty. Myślałem, że to ktoś inny.
Juliet spojrzała na niego z mieszaniną współczucia i zdziwienia. Myślała, że ten temat dawno już skończyli.
- Znowu śniła ci się twoja matka? Emily, czy tak?
Zerknął na nią i na chwilę wydawał się stracić swój świdrujący wzrok. Szybko jednak otrząsnął się, wytarł pot z czoła i usiadł na łóżku. Odchrząknął lekko i spytał:
- Chciałaś czegoś? Nie przyszłaś tu przecież by zapytać, co mi się śniło.
- Nie, rzeczywiście. Posłuchaj, ten Murzyn, który rozbił się balonem, znowu się buntuje. Grozi, że nas zabije. Żałosny człowiek.
- Gale? Boże, ile można. Wiedziałem, że on jest niezrównoważony psychicznie.
- To po co go sprowadzałeś do Baraków? – spytała z przekąsem Juliet – Nie po raz pierwszy cię nie rozumiem.
- I nawet nie próbuj – ostrzegł ją Linus. Zabrzmiało to jak groźba, ale się uśmiechnął.
Juliet wyjęła z torby, którą miała przy sobie, plik papierów. Przeglądnęła się i zatrzymała na jednym. Za oknem właśnie pojawiło się słońce.
- Emma znów pytała o Cortez. – stwierdziła, wciąż przeglądając papiery. – Tęskni za nią.
- Emma, tak samo jak i Zack lepiej się czują u nas. Isabell zabrała je na Hydrę?
- Tak, razem z Cindy.. Chyba długo tam posiedzą.. – mruknęła Juliet i podała mu wreszcie wszystkie papiery, które trzymała w ręku. – Masz, tu są dane Shepharda. To podobno znakomity lekarz, na pewno ci pomoże. Musi.
Ben przewertował dane Jacka i powoli usiadł na krawędzi łóżka. Spojrzał na portret Alex wiszący naprzeciwko. Zamknął oczy i przez chwilę wyglądał, jakby właśnie podejmował najważniejszą decyzję w życiu.
Juliet patrzyła na niego wyczekująco. Linus wziął do ręki walkie-talkie i po chwili oboje usłyszeli głos człowieka z rosyjskim akcentem.
- Mikhail? – zapytał Ben, a kiedy usłyszał odpowiedź twierdzącą zaczął konwersację. Machnął Juliet ręką, dając jej znak żeby wyszła. Zrobiła, co jej kazano.
Kilka godzin później Ben wyłonił się z krzaków i wszedł na podwórko dużego, podłużnego budynku z ogromną anteną na dachu. Minął krowę i dużego kota. Po chwili już był w środku.
- Mikhail! – zawołał. –Już jestem!
Z drugiego pomieszczenia wyszedł mężczyzna z opaską na oku. Ubrany był w strój pracownika Inicjatywy Dharma. Ben zwrócił uwagę na to, co Ukrainiec trzymał w ręku.
- Po co ci pistolet? – spytał.
- Widziałeś ostatnio twojego baloniastego chłoptasia? – Ben pokręcił głową przecząco – No właśnie. Gdy tu szedłeś, skontaktował się ze mną Tom. Podobno Murzyn uciekł.
- Jasna cholera.. No cóż, będę musiał wysłać Rayna, by go znalazł. Ale to potem. Teraz pokaż mi to, o cię prosiłem.
Mikhail zmrużył swoje jedno oko i podał Benowi papiery podobne do tych, jakie rano Linus dostał od Juliet.
- Trzymaj, to całe życie Locke’a. Miłej lektury.
Ben usiadł na fotelu i zagłębił się w lekturę życiorysu Johna. Wyglądał, jakby czytał jakąś powieść z gatunku fantasy. Gdy minęło kilkanaście minut, odłożył papiery i wyprostował się w fotelu.
- Dzięki. Ciekawa osoba, bardzo ciekawa.
- Więc wybierasz się po niego? – wypalił nagle Bakunin. – Myślałem, że chodzi ci tylko o Shepharda.
- Bo chodzi. Życiorys Locke’a czytałem z.. czystej ciekawości – odpowiedział wymijająco Ben. Wstał i skierował się powoli do wyjścia.
- Przejdę się koło balonu Gale’a. Może tam jest i próbuje go naprawić. Chce uciec.. jakby nie widział, że mu się to nie uda..
Kilkanaście minut później szedł już przez dżunglę. Zbliżał się do balonu. Nie wierzył, że rzeczywiście znajdzie tam Henry’ego Gale’a.
Mylił się jednak. Czarnoskóry mężczyzna usłyszał czyjeś kroki. Schował się za drzewem i wyjął portfel. Znalazł tam swoje prawo jazdy, długopis i banknot dwudziestodolarowy. W pośpiechu naskrobał na nim krótki list. Wyjrzał zza drzewa. Serce podskoczyło mu do gardła. Nadchodził Ben.
- Henry! – ryknął Linus. – Jeśli tu jesteś, to wyjdź. Nic ci nie zrobię..poważnego..
Gale nie ruszył się z miejsca. Stał za drzewem i dyszał ciężko. Kątem oka zobaczył, że Ben minął „jego” drzewo. Podjął decyzję natychmiastowo. Rzucił się na przeciwnika i powalił go na ziemię. Zaczęli się szarpać. Ben szybkim ruchem uderzył Murzyna w przeponę. Gale stracił na moment oddech. Próbował wstać, ale Ben złapał go za głowę.
- Myślałeś, że jesteś lepszy ode mnie? Wyobraź..sobie. że.. nie.. jesteś! – krzyknął i nagle usłyszał ohydne chrupnięcie. Gale zwalił się na ziemię. Ben spoglądał na niego z odrazą.
Pomyślał, że nie może tak zostawić ciała, wykopał więc płytki grób i złapał za nogi trupa. Nagle coś przyszło mu do głowy. Wziął portfel Gale’a i znalazł jego krótki list na banknocie. Przeczytal go dokładnie i odłożył do kieszeni. Kopniakiem wrzucił ciało do dołu i zasypał je. Po tej krótkiej ceremonii puścił się biegiem w stronę obozu rozbitków.
Nie czuł się wcale winny. Gale był wymaganą ofiarą. Zamyślił się na chwilę i zwolnił. Nagle poczuł, że coś zamyka się wokół niego, a on sam wznosi się w powietrze. Znalazł się w pułapce. Usłyszał kroki. „Cholera”, pomyślał. „To ta Francuzka, której zabrałem Alex”.
Danielle przybyła na miejsce i spojrzała na swoją zdobycz. Wydawało jej się, że skądś go zna.
- Kim jesteś?! – krzyknęła, a Ben w rozpaczy powiedział pierwsze nazwisko, jakie przyszło mu do głowy.
- Nazywam się Henry Gale. Jestem z Minnesoty.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Silver dnia Pon 19:45, 11 Lut 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Silver
Pracownik Inicjatywy DHARMA


Dołączył: 13 Kwi 2007
Posty: 1091
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Vanuatu
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 23:56, 10 Lut 2008    Temat postu:

User 4 (part 1/2) napisał:

Obudził się. Nic nie czuł poza zimnem i tym, że bolało go całe ciało. Czuł, że leżał twarzą do ziemi. Nie otwierał oczu, udawał, że jeszcze się nie obudził, nasłuchiwał. Dopiero po chwili dotarło do niego, że coś mu kapie na głowę, dostrzegł też stłumione głosy., które się zbliżały.
Zorientował się, że rozmawiającymi była kobieta i mężczyzna. Chociaż, że był nieco oszołomiony, w uszach mu szumiało i czuł się bardzo słaby udało mi się nieco z rozmowy nadchodzących ludzi wychwycić. Mężczyzna z ciężkim oddechem, który bardzo szybko mówił, powiedział.
- Gdzie go znalazłaś!?
Kobieta odpowiedziała z całkowitym spokojem:
- Spokojnie, jest nieprzytomny i ranny, nigdzie nie ucieknie.
- Spytałem, gdzie go znalazłaś!
- Spał na plaży. Musiałam go uśpić, Dobrze, że miałam przy sobie paralizator.
Po chwili ciszy usłyszał kroki w jego kierunku i głos mężczyzny:
- Pomóż mi go wynieść. Nie może zobaczyć nic nadzwyczajnego na tej wyspie, jeśli mamy mu pozwolić wrócić do domu.
Wtedy się trochę przestraszył, ale wciąż się nie ruszał. Ludzie odwrócili go na plecy i czuł jak dotykają jego ran na twarzy i głowie. Kobieta spytała:
- Co z nim zrobimy?
- Zajmiemy się nim i jeśli będzie to możliwe, odeślemy go do domu. Ale najpierw dowiemy się, kim jest, co tu u diabła robi i jakim cudem przedarł się przez nasze systemy ochronne. Idź po Owena i wyniesiemy go na zewnątrz.
- A właściwie to czemu nie pozwoliłeś mu tu wejść?
- Ponieważ Owen jest nowy, i nie wiem, czy można mu do końca ufać.
Usłyszał oddalające się od niego kroki i jak mężczyzna siada na czymś ciężko wzdychając.

Po paru minutach kobieta wróciła, mężczyzna, który właśnie wstał zapytał ją:
- Co tak długo!?
- Ciężko wyjść z tej jaskini, jakbyś o tym nie wiedział.
- To po jaką cholerę go tutaj wniosłaś!?
- Chyba po to, by, gdy będę szła po Ciebie, nic go nie zżarło. Nie sądzisz, Ben?
Nastąpiła chwila ciszy. Mężczyzna imieniem Ben zapytał w końcu:
- Gdzie Owen?
-Tu jestem, proszę pana. – powiedział ktoś męskim głosem w tle
Był nieco dalej o d tych dwojga, bo echo było dłuższe.
- To chodź i przydaj się na coś. – powiedział Ben.
- Co mam zrobić?
- Sprawdź, jak bardzo jest ranny i czy można go wynieść z tej jaskini.
Ktoś do niego podszedł i zaczął dotykać jego twarzy i głowy, potem ręce, dłonie, żebra, nogi. Czuł, jak ktoś przeszukuje mu kieszenie.
- Jak na moje oko można go na razie przenieść, ale muszę go opatrzyć
- Dobra, wynieście go, pogadamy z nim jak się obudzi. Dla pewności daj mu zastrzyk, żeby się nam jeszcze nie obudził, jak będziemy go przenosić.
- Znalazłem jeszcze przy nim to. To chyba prawo jazdy. – powiedział Owen.
- Pokaż. – szybko odezwał się Ben – Kogo mu ty mamy?
Po chwili przerwy znów się odezwał.
- Hmm… Henry Gale z Minnesoty, co? Dobra, rób ten zastrzyk i bierzemy go.
Poczuł małe ukłucie w lewą rękę i odpłynął. Nagle całe otoczenie zaczęło się zmieniać i nie był już w jaskini…

Był właśnie w Sali informatycznej i prowadził lekcję. Był to college. Był chudy, chociaż na twarzy wyglądał na grubszego. Prawie wszystkie włosy na głowie mu wypadły. Był murzynem. Siedział w fotelu nauczycielskim, ubrany był w brązowy garnitur, jeden z uczniów zapytał:
- Panie profesorze, jak mam…
Nie zdążył dokończyć, gdy nagle zadzwonił dzwonek i nauczyciel powiedział tylko:
- Dokończymy to na następnej lekcji, Kyle.
Wszyscy zaczęli się pakować i szykować do wyjścia. Henry poczekał, aż wszyscy wyjdą i też wziął swoja teczkę, klucze, spojrzał na zegar, wiszący na ścianie, który wskazywał godzinę 8:15 wieczorem. Koniec pracy – pomyślał. Zmierzał w stronę drzwi, gdy nagle weszło przez nie troje mężczyzn ubranych na czarno. Najwyższy z nich miał długie, siwe włosy, opadające na ramiona i wyglądającą drogo laskę w ręce i ubrany był w płaszcz., dwóch pozostałych wyglądało na tajnych agentów, byli ubrani w garnitury, tak w filmach, ten w płaszczu powiedział:
- Witam, panie Gale. Nazywam się Evander Vangelis. Czy chciałby pan zmienić świat, panie Gale?
Henry po chwili zastanowienia i rzuceniu kilku spojrzeń na twarze przybyłych odpowiedział:
- Co ma pan na myśli, panie Vangelis?
- Reprezentuję firmę, której zadaniem jest badanie tajemnic przyrody tego świata. Jest pan świetnym informatykiem. W naszym ośrodku w Colorado mamy pewien kłopot z naszymi komputerami. Jesteśmy przekonani, że pan byłby w stanie je naprawić. Oczywiście nie musi się pan zgadzać na współpracę z nami, ale nasza firma jest sponsorowana przez prywatnych inwestorów, więc możemy zapewnić bardzo porządne wynagrodzenie za pańską pracę. Kilkakrotnie, bynajmniej, większe, niż dostaje pan w tej szkole, panie Gale.
- Skąd wiecie, ile zarabiam!?
- Wiemy o panie wszystko, panie Gale – odezwał się niski mężczyzna stojący po prawej stronie Evandera.
- A coś ty za jeden?
- Mam na imię Michael Hodges i pracuję razem z panem Vangelisem i tym obok – panem Richardem Fowlerem.
- Witam – powiedział Fowler.
- Jak wspomniałem - zaczął Hodges – jesteśmy bardzo profesjonalną organizacją i zbieramy wszystkie informacje, jakie możemy, zanim złożymy komuś propozycję pracy.
- Musiałbym się nad wszystkim zastanowić i porozmawiać z żoną.
- Tak też myśleliśmy – przerwał mu Vangelis – Dlatego, gdy będzie pan gotowy omówić wstępne warunki pana pracy, niech zadzwoni pod ten numer.
Gdy Henry wziął wizytówkę do ręki Vangelis mówił dalej:
- Nie musi się pan od razu zgłosić, jeśli to, co panu pokarzemy, nie okaże się dla pana odpowiednie, może pan po prostu odrzucić nasza ofertę. A tymczasem do widzenia panu.
Wszyscy skinęli głową w geście pożegnania i wyszli zamykając za sobą drzwi. Henry był w szoku, wrócił się i usiadł w swoim nauczycielskim fotelu. Chwilę posiedział i zamierzał właśnie wyjść, kiedy usłyszał rozmowę dwóch kobiet, tuż obok jego drzwi. Usłyszał w rozmowie swoje nazwisko, postanowił podsłuchać ich rozmowę i na chwile przystał w miejscu.
- …przecież on jest już stary!
- Nauczycieli nie wybiera się w kategoriach ‘sexy’ i ‘na emeryturę’!
- Już postanowiłam o przyjęciu Marca. A Henry jest zdolnym informatykiem, znajdzie sobie inną pracę.
Wtedy Henry nie chciał już tego dłużej słuchać i wyszedł z ukrycia. Kobiety przestały rozmawiać na jego widok, Henry zamknął drzwi na klucz i nie dał im nic powiedzieć, tylko powiedział:
- Dobry wieczór, moje panie.
Gdy chciały odpowiedzieć, szybko dodał.
- Dowidzenia paniom.
I odszedł zostawiając je z otwartymi ustami i minami, jakby właśnie zobaczyły ducha.
Zaczął myśleć o ich spotkaniu, rozważać „za” i „przeciw”. Gdy był już przy drzwiach, spotkał woźnego. Woźny spojrzał na niego i zapytał:
- Jeszcze pan w szkole? Myślałem, że lekcje skończyły się pół godziny temu.
- Tak, ja… ja miałem konsultacje z rodzicami moich uczniów.
- A gdzie oni są? – powiedział rozglądając się dookoła.
- Tak… chyba już pójdę, panie Redman. Dobranoc.
- Ta…. – przeciągając – nawzajem. Przyjemnego weekendu.
- Dziękuję.
Zadowolony Henry podszedł do auta, wyjął kluczyki i otworzył drzwi. Za wycieraczką miał reklamę, jakiś bezpłatny numer lokalnej gazety. Wyjął ją i wsiadł do samochodu. W samochodzie zaczął myśleć o dziwnym spotkaniu. O rozmowie Dwóch kobiet o jego zwolnieniu. Rozważał „za” i „przeciw”. Gdy w końcu ochłonął po spotkaniu z bardzo dziwnymi typami w garniakach ponownie spojrzał na zegarek, było już po 22. Odpalił silnik i odjechał. Gdy ujechał kilkaset metrów dojechał do miejsca, gdzie drogę przerywają tory. Postanowił, że skoro ma chwilę, to poczyta gazetę, która wyjął zza wycieraczek. Na pierwszej stronie od razu rzuca się w oczy wielki napis wytłuszczoną czcionką: „NIE JEDŹ DO COLORADO – W KINACH”. Trochę się tego przestraszył, więc odłożył gazetę i zauważył, ze pociąg już przejechał, więc skorzystał z okazji i ruszył. Gdy zostało mu pól kilometra do domu zatrzymał go policjant na motorze i kazał mu zjechać na pobocze. Jak Henry już zjechał, policjant kazał mu przygotować dokumenty i wysiąść z samochodu. Gdy Henry stał już na zewnątrz z potrzebnymi papierami policjant powiedział mu:
- Proszę dmuchnąć w ten alkomat, podczas gdy ja sprawdzę pańskie dokumenty.
Henry dmuchnął, wiedział, że nic nie wykaże, bo nic dzisiaj nie pił. Dmuchnął i trzymał alkomat a dłoni czekając na instrukcje policjanta.
- Widzę, że nie jest pan turystą. Daleko pan stąd mieszka?
- Około pół mili stąd, tamte światła w oddali. – powiedział wskazując na zachód w stronę zapalonych świateł na tle ciemności.
- Dobra, papiery się zgadzają, zobaczmy na alkomat.
Wziął alkomat i ze zdziwioną miną mówi:
- Uuuu, obawiam się, że mam dla pana zła wiadomość, panie Gale.
- Co się stało?
- Nie mogę pana zabrać na komisariat bo jest pan trzeźwy!
Mówiąc to krótko się zaśmiał, Henry odwzajemnił uśmiech. Wciął papiery z powrotem papiery a policjant oddając mu je powiedział:
- Mamy szczęście, że nasze miasto ma takiego porządnego obywatela. Miejmy nadzieję, że nigdy pan się nie wyprowadzi. Ostatnio coraz więcej pijaków. Dzięki panu mamy lepszą średnią wobec innych miast. Udanej nocy życzę, Dobranoc.
- Dziękuję i nawzajem – rzekł Henry.
Policjant wrócił na motor i odjechał a Henry do samochodu i uczynił to samo. Całą pozostałą drogę dojechał już bez przeszkód.

W domu zdjął swoja lekką kurtkę, nie ubierał się ciepło ponieważ był ciepły kwiecień. Czuł zapach pieczonych grzybów. Od razu wszedł do kuchni, w której stała tyłem piękna młoda blondynka trzymająca patelnię z piekącymi się na niej grzybami. Położył na krześle swoja torbę i podszedł bliżej do swojej żony. Złapał ja w biodrach i pocałował w szyję. Ona odwzajemniła pocałunek całując go w policzek i szybko wróciła do patelni bo grzyby już prawie były gotowe, mówiąc:
Zaraz skończę i możemy pogadać, zaczekaj moment..
Gdy już wrzuciła grzyby do półmiska, który leżał na stole obok zlewu, rzuciła do męża:
- No, jestem wolna. Coś chyba dzisiaj dłużej w pracy byłeś.
- Tak… Jennifer… musimy o czymś porozmawiać.
- Tak, co się stało?
- Dzisiaj, gdy wychodziłem z gabinetu, usłyszałem jak Eva rozmawia z Margo na mój temat.
- Na pewno mówiły o Tobie?
Gdy to powiedział Henry usiadł na krześle, które stało obok stołu z grzybami. Jego żona zrobiła to samo.
- Tak, nie ma innego Henry’ego w naszej szkole. Podobno zgłosił się jakiś nowy gość i chce być w naszej szkole nauczycielem informatyki.
- I co? – szybko rzuciła Jennifer.
- Margo, jak wiesz – jest dyrektorem, mówiła do Eve, że postanowiła go przyjąć, a mnie wyrzucić, że jestem dobrym informatykiem i znajdę sobie pracę.
- A zawsze uważałam ją za dobrą kobietę.
- Ale nie to chciałem Ci powiedzieć, słuchaj dalej.
- OK. – rzuciła krótko.
- Przed tą rozmową, w moim gabinecie odwiedziło mnie 3 gości w czarnych garniturach.
- I co chcieli?
- Zaproponowali mi pracę w jakiejś prywatnej organizacji, zajmującej się badaniem przyrody.
- I co chcieli od informatyka? – spytała zdziwiona żona.
- Powiedzieli, że mają jakieś bliżej nieokreślone problemy z ich komputerami i chcą, bym dla nich pracował za pieniądze kilkakrotnie większe niż w te, które zarabiam obecnie.
- To wspaniała wiadomość, Henry!
- Jedyne, co mnie martwi, to to, że praca ta jest w Kolorado.
- Ale to z 1000 mil od nas!
- Dlatego mnie to martwi. Musielibyśmy wszystko rzucić i zacząć od nowa. Ale za to nie musiałabyś już pracować.
- Musimy się nad tym porządnie zastanowić.
- Dali mi wizytówkę, i jak będę zdecydowany, by dowiedzieć się czegoś więcej, to mam zadzwonić i umówią mnie na spotkanie z nimi i wszystko mi wyjaśnią. Na czym polegałaby moja praca, ile będę zarabiał, gdzie dokładnie będę pracować, bo nie wydaje mi się, żeby było coś tajemniczego i nie odkrytego w Kolorado – tam z przyrody są tylko Góry Skaliste.
- Dobrze, przygotuję Ci kolację. Dzisiaj miałam trudny dzień w pracy, jak widzę Ty też. Idę się położyć, jak zjesz to też się połóż i porozmawiamy o tym rano.
Jennifer położyła na stół przed Henrym przygotowane wcześniej jedzenie – kanapki oraz sałatkę, pocałowała męża w głowę i wyszła z kuchni i schodami udała się na górę.
Henry dokończył jedzenie, wyszedł z kuchni, zdjął buty i też udał się do góry schodami. W sypialni zobaczył śpiąca już Jennifer. Nie chcąc jej zbudzić po cichu wyjął piżamę i się przebrał, gdy już skończył poszedł do łazienki i umysł szybko żeby. Po tym zmęczony położył się do łóżka obok żony i zmęczony natłokiem myśli o minionym dniu zanurzył się w śnie.

W nocy śniły mu się koszmary, o tym jak koledzy z pracy wyśmiewają go za jego plecami, o tym, że policjant zabiera go do więzienia, śnił też o tym, jak sobie wyobrażał pracę w nowej firmie. Gdy sen zaczynał się rozkręcać obudził go dźwięk koszenia trawy. Spojrzał na zegarek, było po 10. Jennifer nie było już w łóżku, więc się ubrał i zszedł na dół, wyczuł zapach podsmażanych grzybów i jajecznicy. Żona przywitała go:
- Witamy, śpiochu. Moja mama przyjechała nas odwiedzić i zrobiliśmy jajecznicę z grzybami.
- Dzień dobry pani. – powiedział Henry.
- Mówiłam Ci, możesz do mnie mówić Edith. – odpowiedziała kobieta miłym głosem.
- Dzień dobry, Edith. – powiedział Henry z uśmiechem i usiadł przy stole.
Jennifer podała mu jedzenie i powiedziała:
- Powiedziałam mamie o tym, co wczoraj usłyszałeś w pracy i o tym dziwnym spotkaniu.
-Tak, i co? – powiedział Henry w stronę Edith.
- Powiedziała, że powinieneś zadzwonić do nich i umówić się na spotkanie. Że jeśli Ci się nie spodoba to znajdziesz inna pracę, a jeśli w obecnej Cię nie szanują to i tak powinieneś odejść i znaleźć lepiej płatną pracę bo marnujesz swój talent.
- Dziękuję, Edith. – powiedział Henry do teściowej.
Henry zaczynał jeść śniadania.
- Naprawdę uważam, ze zasługujesz na coś więcej. Zawsze warto spróbować, jeśli ta praca w… gdzie to ma być? - spytała Edith.
- W Kolorado, wśród Gór Skalistych. – powiedziała za Henry’ego, który miał w ustach jedzenie, Jennifer.
- No, jeśli nie spodoba Ci się to Kolorado to zawsze możesz znaleźć inną, lepiej płatną pracę niż nauczyciel, tutaj, w naszym mieście.
- Naprawdę myślicie, że mam spróbować?
- Pewnie! Życie jest krótkie, synu. – powiedziała Edith.
- Dobrze, zaraz po śniadaniu zadzwonię do nich i umówię się na spotkanie. Pojedziesz ze mną, Jen?
- Pewnie, dzisiaj sobota, więc oboje mamy wolne.
- Dobrze więc. Skończę jeść i zadzwonię.
Henry dokończył jedzenie, pozmywał po śniadaniu i poszedł do salonu, żeby zadzwonić. Wyjął wizytówkę i chwilę się zawahał. Jednak po chwili uczucie niepewności znikło i wykręcił numer. Ktoś odebrał po pierwszym sygnale.
- Widmore Industries, słucham?
- Dzień dobry. Nazywam się Henry Gale i chciałbym się umówić na spotkanie w sprawie pracy.
- Ach, tak. Dzień dobry panie Gale. Pan Vangelis wspominał, że pan zadzwoni dzisiaj.
- Powiedział, ze dzisiaj? Na pewno?
- Tak mi powiedział. Pewnie wiedział, że nie odrzuci pan takiej okazji.
- No zobaczymy. To co z tym spotkaniem.
- Zobaczmy… ma pan dzisiaj wolne popołudnie?
- Już dzisiaj…? Hmmm, tak mam.
- Dobrze, niech pan przyjedzie pod adres podany na wizytówce około godziny 17. Ma pan nadal tę wizytówkę, prawda?
- Tak, mam, dziękuję. A, mam jeszcze jedno pytanie.
- Tak, panie Gale?
- Czy mogę zabrać ze sobą małżonkę?
- Oczywiście, nie ma problemu.
- Dziękuję bardzo, do zobaczenia.
- Tak, do zobaczenia.
Odłożył słuchawkę i wyszedł na dwór, gdzie siedziała na ganku przed domem Jennifer i Edith. Usiadł naprzeciw nich w fotelu i powiedział:
- Umówili mnie już na dzisiaj na 17.
- To wspaniale! – krzyknęła Jennifer. – Mają oddział tu, w Minnesocie?
- Tak, mam adres na wizytówce.
Podał jej wizytówkę otrzymaną od Vangelisa.
- To dość daleko, godzina drogi lekko. Zrobię obiad na 14, zjemy i wyruszymy.
- Dobrze więc. – powiedział Henry.
3 Godziny minęły szybko i około godziny 14 Henry odkurzał górne piętro, gdy Edith zawołała:
- Henry! Chodź na obiad!
- Już idę! Tylko schowam odkurzacz!
- To pospiesz się, bo ostygnie!
- OK!
Schował odkurzacz w specjalnym miejscu w szafie i zszedł na dół. Już na schował czuł cudowny zapach jego ulubionego jedzenia – Pizzy.
Wszedł do kuchni i zdziwiony zapytał:
- Pizza na obiad?
- Czasem można odejść od zwykłej codzienności i zjeść coś innego. – powiedziała Jennifer.
Wszyscy zjedli, Jennifer zaoferowała się, że zmyje naczynia, a Henry może iść odpocząć przed podróżą, bo to on będzie kierował.
- Henry się zgodził i poszedł do sypialni próbując zasnąć, bo w nocy źle spał. Nie udało mu się jednak zasnąć, wciąż myślał o tajemniczym Vangelisie, o tym, że wiedział, że on zadzwoni. Po około godzinie zapukała do sypialni Edith z pytaniem, czy śpi, Henry odpowiedział, że nie i już idzie. I wstał z łóżka idąc w kierunku drzwi, gdy je otworzył, za drzwiami nie stała Edith tylko koszyk z kartką w środku, z napisem „Bóg kocha Cię, tak jak Pokochał Jakuba”. Nagle się obudził, ktoś pukał do drzwi i pytał się „Henry, śpisz?”, tym razem Henry nic nie powiedział tylko szybko podbiegł do drzwi i szarpnął klamką, przed nim stała Edith ze zdziwiona miną, powiedział:
- Nie… miałem… miałem tylko zły sen. Co się stało?
- Chodź, już dochodzi 16, im szybciej wyruszycie tym lepiej.
- OK., chodźmy.
Zeszli na dół, Henry wciąż myślał o dziwnym śnie. Gdy doszli do drzwi, zobaczyli stojącą na dworzu Jennifer. Gdy ich zobaczyła podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz za nimi, mówiąc:
- To co, wszystko gotowe? Ruszamy?
- Tak – powiedział Henry.
- Pamiętaj – jesteś jeszcze młody i trzeba korzystać z życia. Jeśli nadarzy się okazja to wyjeżdżajcie stąd i nawet się nie zastanawiajcie, może tam w końcu Cię docenią i naprawdę zmienisz świat, jak to Ci powiedzieli. Nie wahaj się przed niczym – póki jeszcze możesz.
- Dobrze, Edith. – powiedział krótko Henry i uściskał ją.
Jennifer też pożegnała się z matką i wsiadła do samochodu, Henry jeszcze spytał teściową:
- Podrzucić Cię?
- Nie, nie trzeba, pójdę na ten autobus, który zatrzymuje się niedaleko i jakoś dojadę do domu. No, to trzymajcie się.
- Tak, do zobaczenia wkrótce.
Wsiadł do samochodu od strony kierowcy i wyjechali z podjazdu. Pomachali jeszcze raz Edith i ruszyli w stronę górującego nad nimi słońca.

Po około godzinie jazdy Jennifer powiedziała:
- To musi być gdzieś tutaj. O, tam!
Wskazała na duży budynek stojący nad rzeką. Henry powiedział:
- Strasznie ciężko znaleźć tę ich firmę, najdziwniejsze jest to, e GPS nie zna takiego miejsca.
- Dobrze, chodźmy tam. – powiedziała do niego żona.
Wysiedli z samochodu i poszli w stronę wielkiego budynku pomalowanego na szaro z logiem Widmore Industries na środku. Gdy weszli od razu rzucił mu się w oczy napis nad recepcją:
„Bóg kocha Cię, tak jak pokochał Jakuba”. Zatrzymał się na chwilę. Zdziwiona Jennifer zapytała:
- Co się stało? Coś nie tak?
- Ten napis….
- Co z nim?
- Widziałem go w śnie.
Jennifer spojrzała w górę i też go zobaczyła.
- To cytat z Biblii, skarbie, pewnie stąd wydaje Ci się znajomy i mógł Ci się przyśnić. Chodźmy do recepcji.
- Tak, pewnie to to. Chodźmy.

Podeszli do Recepcji, kobieta siedząca na biurku od razu ich przywitała.

- Witamy, pani Gale i panie Gale. Państwo są umówieni z panem Vangelisem na 17, prawda?
- Tak, dokładnie. – powiedział Henry.
- Pana Vangelisa jeszcze nie ma, proszę tu usiąść i moment zaczekać, jeśli to nie jest problemem.
- Nie, skąd.
- Napiją się czegoś państwo?
- Nie, dziękujemy. – powiedziała Jennnifer.
Siedzieli tak około 3 minut, gdy Recepcjonistka powiedziała:
- Pan Vangelis właśnie przybył i przeprasza za spóźnienie. Zaprasza państwa do gabinetu.
Gale’owie wstali a Recepcjonistka zawołała jakiegoś ochroniarza:
- Ricky! Zaprowadź tych państwa do gabinetu pana Vangelisa.
- Się robi, prze pani szefowej. Proszę za mną.
Podążali za Ricky’em do końca długo korytarza, do drzwi z numerem 42. Tutaj Ricky się zatrzymał i powiedział:
- To te drzwi, życzę udanych negocjacji. Do zobaczenia.
- Tak, dziękujemy. Do widzenia.

Stali chwilę przed drzwiami, gdy Jennifer powiedziała:
- Dobra, zapukajmy.
I zapukała. Usłyszeli głos Vangelisa:
- Proszę. Otwarte.
Weszli więc. Z wewnątrz wydobywał się miły zapach, na ścianach wisiały bogato zdobione obrazy. Ściany były pomalowane na srebrno-złoto. Przy wielkim konferencyjnym stole siedział Vangelis, w fotelu z wielkim oparciem. Na ich widok wstał i podszedł do nich. Pocałował Jennifer w górną cześć dłoni, a Henry’emu mocną ją uścisnął.
- Witam pana, panie Gale i pańską małżonkę. Jennifer, jak mniemam?
- Tak, jestem Jennifer.
- Dobrze, usiądźcie – wskazał im ich miejsca – czego się napijecie?
- Nie, dzięku…. – zaczął Henry.
- Napijemy się kawy, panie Vangelis – przerwała mu Jennifer – 2 łyżeczki cukru, z mlekiem.
- Dobrze, nie ma problemu – odparł Vangelis, który wcisnął jakiś guzik na telefonie – 3 kawy, 2 łyżeczki cukru, z mlekiem, poproszę, panno Dizle. Dziękuję.
- Się robi, panie Vangelis – odpowiedział głos w telefonie.
- Dobrze, póki kawusia się robi, może przejdźmy do rozmowy.
- Dobrze. Zastanawiałem się właśnie, co takiego ciekawego i nie odkrytego może być w Kolorado. Wiem, ze są tam jakieś parki narodowe, ale chyba nie są aż tak wyjątkowe, żeby pracował nad nim sztab naukowców, a jak mniemam, tacy u Was pracują.
- Zgadza się, panie Gale – zaczął Vangelis – Jednak mam dla pana złą wiadomość.
- Czyli jaką?
- Muszę to wyznać, chociaż trochę mi głupio teraz. Nasze badania nie są robione w Kolorado.
- Okłamał mnie pan?
- Tak, inaczej nie zgodziłby się pan nawet na te spotkanie. Ale jestem pewien, że nie będzie pan mi mieć tego za złe, jak przedstawię panu, czym pan by się zajmował i za jakie pieniądze.
W tym momencie do wjechała Recepcjonistka z kawą i rozdała je każdemu.
- Dziękuję, Katharine. – powiedział Vangelis.
- Zawsze do usług. Do widzenia. – odpowiedziała panna Dizle i wyszła.
- Kontynuując, panie Gale…. mianowicie miejsce naszych badań w ogóle nie znajduje się na terenie Stanów Zjednoczonych.
- To gdzie? – powiedziała Jennifer.
- No dobrze, powiem prosto z mostu. Bo widzę, że inaczej pana nie przekonam.
- Tak będzie najlepiej. – wyznał Henry.
- No wiec… zacznę od początku. Podczas II Wojny Światowej, bogaty człowiek imieniem Alvar Hanso pomyślał, że ludzkość nie przetrwa kolejnej wojny, więc postanowił stworzyć miejsce, gdzie wybrańcy mogliby w spokoju sobie żyć bez żadnych konfliktów. Jako takie miejsce wybrał wyspę, na której dawno temu rozbił się jego przodek, Magnus Hanso, statkiem niewolniczym o nazwie „Czarna Skała”. Nikt inny nie potrafił odnaleźć wyspy, ponieważ nie odnajdziesz jej, jeśli nie wiesz, gdzie szukać, a to dzięki zadziwiającemu palu magnetycznemu wokół wyspy. Nie może na nią wpłynąć ‘przypadkiem’ nic metalowego, chyba, ze z bardzo dużą prędkością, np. pociąg, ale gdzie na oceanie pociąg? – zaśmiał się krótko Vangelis – a dlatego, ze statek Magnusa był z drewna, to udało mu się wpłynąć. Jak się okazało, wyspa ta ma bardzo specyficzne właściwości.
- Co pan ma na myśli?
- No rany na niej szybciej się goją, jeśli ktoś jest ciężko chory, np. ma raka, lub AIDS, będąc na tej wyspie, nie odczuwa skutków choroby, ponieważ ona się tak jakby ‘wyłącza’. Gdy udało mu się powrócić do normalnego świata, utrzymał jej sekret i położenie tylko w rodzinie, tak więc bogaty dziedzic Alvar Hanso dostał w spadku wszystkie pieniądze bogatej rodziny i tajemnicę miejsca położenia wyspy. Założył swoja fundację. Hanso Foundation. Znalazł grupę naukowców, którzy byli gotowi od razu wyruszyć na wyspę. Grupa naukowców nazywała się DHARMA. Na wieść o tym, że Hanso założył taką grupę, która będzie badać tajemnice wyspy i być może odnajdzie lek na wszelkie choroby, odezwało się sporo firm, nie tylko amerykańskich, pewnie zbawiło ich marzenie o wielkim majątku, gdy już lek zostanie wynaleziony. Sponsorować Dharmę zgodziła się między innymi Koreańska firma Paik Heavy Industries, gdzie rządzy pan Paik oraz nasza firma – Widmore Industries, której szefem jest pan Charles Widmore.
- I czemu zdradza mi pan te wszystkie ściśle tajne tajemnice? - zapytał Henry
- Ponieważ wierzymy, że z pozostałych naukowców, których jeszcze nie było na wyspie, pan jest jedynym, które może to dla nas zrobić?
- Ale zaraz… pan chce, żebym ja popłynął na tę wyspę!?
- Taki mieliśmy zamiar, panie Gale.
- A co z tymi naukowcami, którzy SA na wyspie, jak pan powiedział?
- To jest właśnie duży problem, więc pozwoli pan, że dokończę opowieść.
- Proszę kontynuować…
- Kilkanaście lat temu wszyscy naukowcy, przebywający na wyspie, zostali zabici przez pierwotnych mieszkańców wyspy.
- Zabici!?
- Niestety, okazało się, że nie wszyscy naukowcy wysłani na wyspę bardziej cienili sobie sławę i bogactwo niż dobro nauki i na własną rękę próbowali leki na tubylcach, przez co się na nich pogniewali i wszystkich wybyli, przejmując władzę nad wyspą. Wszystkie stacje badawcze, które zbudowaliśmy, wpadły w ich ręce. W jednej z tych stacji jest właśnie ten komputer, który musi być naprawiony. To on blokuje widoczność wyspy. Jeżeli zostałby przez pana naprawiony, moglibyśmy wpłynąć na te wyspę naszymi statkami i kontynuować badania nad stworzeniem leku idealnego. Wierzymy w to, że jeden z naukowców przeżył ataki mieszkańców wyspy i wciąż jest w tej stacji.
- Skąd to wiecie? – zapytał zaciekawiony Henry
- Ponieważ w stacji tej trzeba co około 100 minut wpisywać kod, po to by nie uwolniła się potężna moc wsypy, która mogłaby po prostu wessać cały świat i zamiast Ziemi powstałaby Czarna Dziura.
- Pan chyba sobie żartuje! Jennifer, wychodzimy!
- Niech pan weźmie pod uwagę to, ze wiele niewinnych ludzi umrze, z powodu tego, że nie było odpowiednich leków! – rzucił Vangelis do wychodzących Gale’ów

Pospiesznie wyszli z korytarza prowadzącego do Recepcji, minęli zdziwioną Katharine Ricky’ego, który spytał:
- Coś się stało?
- Tak, Ricky, stało się to, że wychodzimy.
Rocky podszedł do Recepcjonistki Katharine i spytał:
- Wiesz coś o tym?
- Nic a nic.

Henry i Jennifer szybkim krokiem podeszli do samochodu i ruszyli do domu, nie rozmawiali podczas jazdy, gdy dojechali pod dom, Henry powiedział:
- Idź do domu, ja muszę dokupić worki do odkurzacza bo już tylko jeden nowy został.
- Dobrze, ale pospiesz się bo już prawie 19 i niedługo kolacja będzie.
Jennifer wysiadła i poszła do domu. Henry pojechał do sklepu, który był oddalony od ich domu o około 2 km. Zaparkował samochód i wyszedł z niego i wszedł do sklepu. Bez zbędnego szukania poszedł od razu do działu, w którym znajdują się odkurzacze i akcesoria do nich. Wziął co trzeba, zapłacił w kasie i wyszedł. Gdy opuszczał sklep zadzwoniła jego komórka. Wyjął ją i odebrał.
- Tak?
- Henry…
- Co się stało, Jen?
- Mama…. – i zaszlochała.
Henry nagle poczuł, że ma nogi z waty, ciśnienie uderzyło mu do głowy, zrobił się blady. Oparł się od samochód i powoli zapytał.
- Czy ona… co się stało?
- Właśnie ją operują…
- CO SIĘ STAŁO!?
- Zasłabła na przystanku autobusowym, właśnie zadzwonili ze szpitala, że sytuacja z jej rakiem nerek się bardzo pogorszyła….
- W którym szpitalu? Spotkajmy się tam.
- Marian Manor, wiesz, gdzie to jest?
- na Wayzata Boulvard West, tak?
- T-tak… - zaszlochała Jennifer.
- Spotkamy się na miejscu, czy po Ciebie podjechać?
- Spotkajmy się już tam….
- OK., pogadamy jak już tam będziemy. Pa i trzymaj się.
- Pa.

Sam chwilę pomyślał, złapał się za wyłysiałą, ciemnoskórą głowę i wsiadł do samochodu i pojechał w stronę szpitala. Nie miał żadnych nieprzewidzianych zdarzeń podczas drogi. Zaparkował samochód, wysiadł i poszedł w stronę drzwi szpitala. Poszedł od razu do recepcji.
- Przepraszam. Szukam Edith Grape.
- Godziny przyjęć się dawno skończyły, proszę pana, mamy już 20.
- Nie jestem w odwiedzinach. Zabrała ją karetka z tego szpitala dzisiaj spod przystanku autobusowego.
- Proszę chwilę zaczekać, poszukam.
Po chwili recepcjonistka:
- Tak, zajmuje się nią doktor Akon Dazantu. Znajdzie go pan kręcącego się na 3 pietrze.
- Dziękuję bardzo.
- Nie ma sprawy.
Henry od razu pobiegł po schodach na górę, zapomniał nawet o windzie. Podczas gdy biegł, pomyślał o imieniu lekarza. Domyślił się, że będzie ciemnoskóry, bo ma afrykańskie nazwisko. Gdy dotarł na 3 piętro zaczął się rozglądać, było dużo pielęgniarek i lekarzy, jeden z nich był murzynem. Podszedł do niego i zagadał.
- Przepraszam, doktor Dazantu?
- Tak. A pan jest?
- Nazywam się Henry Gale. Edith Grape jest moją teściową i dzisiaj została zabrana z miasta do tego szpitala.
- Ach, tak – powiedział lekarz z dużym akcentem.
- Możemy porozmawiać o jej stanie?
- Dobrze… wiedział pan, lub pana żona, że teściowa miała złośliwy nowotwór nerek?
- Nigdy o tym nie wspominała.
- Ludzie często to robią. I to największy problem.
- I jak z nią?
- Teraz jej stan jest stabilny. Operowałem ją godzinę temu. Ale mam złe wieści.
- Jakie?
- Na pewno chce ich pan wysłuchać?
- Hmm… - zastanowił się chwilę Henry - tak.
- No więc… pani Grape zostały jedynie 3 miesiące życia, w najlepszym wypadku 4.
- Je… jest pan pewien, panie doktorze?
- Gdyby wcześniej wyjawiła komuś, że jest chora zdążylibyśmy ją wyleczyć. Zapisalibyśmy ją na chemioterapię, dali jakieś leki.
- Przecież leki na raka nie istnieją.
- Zawsze istnieje szansa na usunięcie raka bez konieczności robienia operacji, jeśli rak nie jest w zaawansowanym stopniu.
- A jeśli ktoś wymyśliłby lek na raka?
- Jeśli stałoby się to w ciagu 3 miesięcy to pańska teściowa przeżyje.
- Rozumiem.
- Przykro mi, że to ja przekazałem panu te złe wiadomości. Czy jest jeszcze coś, w czym mógłbym pomóc?
- Nie, dziękuję, doktorze. Zaraz będzie tu moja żona, muszę jej wszystko spokojnie wytłumaczyć.
- Dobrze więc.
- Chociaż jeszcze jedna sprawa. W której sal leży moja teściowa?
- Daliśmy ja do Sali numer 156, korytarzem w prawo, do końca i na lewo.
- Dziękuję bardzo.
- Nie ma problemu, do zobaczenia.
- Tak, do zobaczenia, panie doktorze

Henry zostawił doktora Dazanu krzątającego się wokół innych pacjentów. Henry popatrzał chwilę na niego i zszedł po schodach na dół, tylko, ze teraz powoli, próbując ochłonąć na tyle, żeby wyjaśnić to żonie w przyzwoity sposób. Gdy zszedł na parter właśnie w drzwiach stała Jennnifer. Zobaczyła go i podeszła do niego. Wskazał jej ławkę na prawo od nich, usiedli.
- Widziałem się z doktorem Edit – zaczął Henry.
- I jak z moja mamą?
- Muszę Ci coś powiedzieć, Jen… Lekarz powiedział, że Edith przeżyje najdłużej 4 miesiące. – mówiąc ostatnie słowa rozpłakał się, to samo zrobiła Jennifer.

Siedzieli tak chwilę łkając w ciszy. Nagle Henry powiedział.
- Zrobię to!
- Co zrobisz? – powiedziała zdziwionym i zapłakanym głosem Jennifer.
- Popłynę na tę wyspę, zrobię co trzeba i niech wynajdą ten ich cudowny lek.
- No nie wiem, Henry. Gdyby Edith chciała nam zawracać głowę to powiedziałaby nam o jej chorobie.
- Nie powiedziała nam, bo jest najukochańszą osobą na świecie. Zrobiła dla mnie wiele dobrego.
- A słyszałeś tego gościa, jak mówił, że tubylcy zabili wszystkich naukowców? A co jak oni są jakimiś nieokrzesaną bandą dzikusów i kanibali?
- Trudno. Muszę to zrobić bo nie wybaczę sobie tego. Pamiętasz jak się z nią żegnalismy przed wyjazdem?
- Tak. I co? – powiedziała Jennifer i wydmuchała nos w chusteczkę.
- Pytałem czy ją odwieźć, to powiedziała, ze nie, żeby nam nie przeszkadzać, zawsze myślała o innych, a nie o sobie. Dlatego nam nie powiedziała o chorobie.
- Nie wiem co o tym myśleć.
- Ja na chwilę wyjde na dwór i zadzwonię do tego Vangelisa. Im szybciej wyruszę tym lepiej. Edith leży na Sali 156, ale nie wiem czy pozwolą Ci tam wejść. Trzymaj się.
- Tak….

Wyszedł na zewnątrz, wyjął komórkę i wykręcił numer z wizytówki. Po 4 sygnałach ktoś odebrał, Henry wyczuł od razu głos Vangelisa.
- Witam pana, panie Gale.
- No witam, sam pan pofatygował się odebrać?
- Jest pan dla nas bardzo ważny. Zmienił pan jednak zdanie?
- Możemy się jeszcze raz spotkać?
- Oczywiście! Już myślałem, że nie da się pan namówić? Co pana przekonało?
- Moja teściowa ma raka i za 4 miesiące umrze. Zrobię co trzeba i niech Ci Twoi ludzie znajdą ten lek na raka i inne choroby.
- Rozumiem. Przykro mi w powodu pańskiej teściowej.
- Co w sprawie tego spotkania?
- Może tym razem ja przyjadę do pana?
- Dobrze, adres to 815…
- …Walnut Ridge Road, Wayzata, czyż tak?
- Skąd pan…
- Wiemy o panu wszystko, panie Gale.
- Hmm… o której się mogę pana spodziewać?
- W porze obiadu może być?
- Pewnie wie pan też, o której jadam obiady?
- Przeważnie między 15 a 16, gdy jest pan w domu, jeśli pan pracuje jada pan w szkolnej stołówce, tylko potrawy bez mięsa, ale nie jest pan wegetarianinem.
- Tak… - tylko tyle mógł z siebie wydusić zdziwiony Henry.
- Dobrze, to do jutra, panie Gale.
- Do jutra, panie Vangelis.
Odłożył słuchawkę i usiadł na ławce przed wejściem. Posiedział chwilę i podszedł do Jennifer.
- Przyjedzie do nas jutro w porze obiadu.
- Czyli której?
- Około 15-16. Wie nawet o której jadamy.
- Dobra….. – Jennifer znowu zaczęła łkać.
- Jak chcesz to zostanę tu na noc a Ty jedź do domu. I tak nie pozwolą Ci wejść o do niej do rana. A gdyby się pogorszyło, albo pozwolili nam wejść to zadzwonię.
Jennifer się z nim pożegnała i wyszła ze szpitala, Henry usłyszał tylko trzask zamykanym drzwi samochodu i odpalanie silnika. Posiedział tak chwilę w ciszy i zauważył automat z kawą. Włożył rękę do kieszeni i wyjął drobne. Podszedł do automatu i wybrał sobie kawę z dwiema kostkami cukru i mlekiem. Gdy już wypił, nieco orzeźwiony, usiadł ponownie na ławce dla odwiedzających i wziął jedną z gazet leżących na stoliku. Zaczął ją czytać, potem kolejną i kolejną… nagle zasnął. Gdy się obudził zobaczył, że jest przykryty kocem. Nieco niewyspany podszedł do Recepcji i z uśmiechem dziękując za koc oddał go recepcjonistkę i spytał, od której są godziny wizyt. Recepcjonistka odpowiedziała mu, że od godziny 6 rano do godziny 18 wieczorem. Podziękował jej, spojrzał na zegarek, było 2 kwadransy po 5. Wyszedł na zewnątrz ochłonąć, gdy tak chwilę stał zachciało mu się pójść do toalety. Wszedł z powrotem do szpitala i zauważył znaczek toalet i strzałkę w lewo, poszedł tam i szybko odnalazł odpowiednie drzwi. Wszedł, zrobił co trzeba i wyszedł. Gdy spojrzał na zegarek była już 5:45.. Gdy wyszedł do głównego holu stała już tam Jennifer. Od razu podszedł do niej i zapytał:
- Czemu tak wcześnie przyjechałaś?
- Obudziłam się i nie mogłam zasnąć. W recepcji powiedziano mi, że godziny przyjęć zaczynają się o 6. To za piętnaście minut. Możesz ze mną poczekać albo wrócić do domu i się przespać.
- Ja zasnąłem tutaj, nie wiem nawet jak…
- Dobrze, to poczekajmy te 15 minut i potem pojedziesz odpocząć.
- Dobrze, usiądźmy.

Poczekali te 15 minut w ciszy, gdy wybiła 6 podeszli do recepcjonistki i spytali, czy mogą już odwiedzić Edith Grape. Powiedziała, ze tak i że leży w sali 156. Podziękowali i tym razem wsiedli do windy i pojechali na 3 piętro. Znaleźli odpowiednią salę i weszli do niej. Edith już nie spała, ale była bardzo blada i była podłączona do przeróżnych mechanizmów, które przytrzymywały ją przy życiu.
- Witaj mamo, powiedziała Jennifer i nieco zapłakała.
- Witajcie. – powiedziała słabo Edith.
- Dlaczego nam nie powiedziałaś, że jesteś chora? – zapytał Henry. – Pomoglibyśmy Ci.
- Nie chciałam Wam zawracać głowy, kto by tam się przejmował staruszką.
- My, mamo! Nie jesteś dla nas ciężarem, z przyjemnością byśmy Ci pomogli przejść przez tę chorobę.
- Nie ma co gdybać, córeczko. I tak za 3 miesiące już umrę.
- Nie umrzesz. – zaczął Henry – Na tym spotkaniu, na którym byłem, mężczyzna, który odwiedził mnie w szkole, powiedział, że jest pewna na wyspa, na której są składniki, by stworzyć lek na raka. Popłynę dla nich na tę wyspę i uzdrowimy Cię.
- Nie musisz tam płynąć, Henry. Nic Wam nie przyjdzie z tego, że przeżyję.
- Nie mów tak, mamo. Wiem, ze zawsze chciałaś nas odciążyć i robić dla nas jak najlepiej, teraz możemy się odwdzięczyć.
- Dobrze, Edith.Ja idę teraz do domu i przygotuję się na spotkanie z panem Vangelisem, bo przyjedzie do nas do domu. Jen tu z tobą zostanie. No, to trzymajcie się, wrócę po spotkaniu i opowiem Wam o wszystkim.
- Dobrze, Henry, ale zanim wyruszysz pomyśl, czy tego naprawdę chcesz, ja jestem już stara i nawet jak przeżyję to zostanie mi najwyżej kilka lat życia.
- Kilka lat to bardzo dużo i jestem już zdecydowany. Dobrze, to ja idę.
Pocałował Edith w czoło a Jennifer uścisnął i wyszedł machając im w futrynie drzwi.

Szybko zszedł po schodach, nie czekał na windę. Przy drzwiach rzucił ‘do widzenia’ do pani siedzącej w recepcji i poszedł do samochodu. Wsiadł, odpalił silnik i pojechał do domu. Dojechał bez żadnych komplikacji, chociaż po drodze musiał zatankować. Gdy już wszedł do domu, zdjął buty, poszedł na górę i wziął gorącą kąpiel, żeby się odświeżyć. Gdy już się wykąpał i ubrał w świeże ciuchy była godzina 12. Zszedł na dół do kuchni i zrobił sobie coś do jedzenia. Zostały resztki pizzy z wczorajszego obiadu w zamrażarce, więc je podgrzał i zjadł. Gdy była już 13 posprzątał w salonie i ubrał się w ciuchy do wyjścia. Gdy już był gotowy było około za kwadrans 15. Wyszedł przed dom i położył się w hamaku. Nie zorientował się nawet, gdy zasnął.

Gdy się obudził usłyszał głos mężczyzny.
- Witamy z powrotem, panie Gale.
Stał przed nim mężczyzna z długich srebrnych włosach, które opadały na jego barki, był to Vangelis.
- No witam.
Wstał z hamaka i zauważył białą limuzynę zaparkowaną na ulicy przed swoim domem, a wokół Vangelisa stało 4 innych mężczyzn.
- Pozwól, że przedstawię Ci moich kolegów. Ten tutaj – wskazując na młodego azjatę – ma na imię Hikaru Nakamura, jest genialnym szachistą, nikt nie pobił go już od roku. Ten tutaj – wskazał na dość wysokiego, lecz niższego do Vangelisa, mężczyznę wyglądającego na meksykanina – to pan Ricardo Lavolpe, jest meteorologiem. Ten pan, który się schował – Vangelis wskazał na niskiego człowieczka, który stał z tyłu – nazywa się Vincent Puchalski, ten pan jest matematykiem. I ostatni – wskazał mężczyznę o wzroście Henry’ego, który jednak był ‘przy kości’. – Charles Whiteman, ten zaś odpowiada za nasz sprzęt. Możemy wejść do środka?
Każdy z przedstawionych panów podał dłoń Henry’emu a on wskazał im drzwi i powiedział:
- Wejdźmy do środka.
Weszli więc i pozajmowali kanapę i fotele w salonie, Henry tez usiadł z fotelu.
- Zatem, panie Gale, może przejdziemy do sedna – powiedział Vangelis.
- Tak będzie najlepiej.
- No więc… wiadoma wyspa leży na Oceanie Spokojnym. Jedynym sposobem, by się tam dostać jest przedarcie się przez potężną burzę elektromagnetyczną. Żaden z naszych wielkich statków nie przetrwał spotkania z nią, w związku z tym wynagrodzenie dla pana będzie bardzo duże.
- Nie robię tego dla pieniędzy.
- Tak, a przy okazji, panie Gale, przykro nam z powodu teściowej.
- Mam nadzieję, że zdążycie zrobić ten lek.
- Też mam taką nadzieję. Kontynuując… Przed wyruszeniem pańska żona otrzyma od nas 500 tysięcy dolarów, drugą połowę dostanie pan po powrocie.
- A jak nie przeżyję?
- Pańska żona nie będzie musiała nic oddawać.
- Hmm… dobrze, przyjmę te pieniądze.
- To będzie zabezpieczenie finansowe dla pana żony, jeżeli zdarzy się tak, że pan umrze.
Nastała chwila ciszy. Vangelis odezwał się znowu.
- Dobrze więc… Pewnie zastanawia się pan, po co sprowadziłem tu tych ludzi.
- No trochę mnie to ciekawi. Ale pewnie zaraz mi pan o tym opowie.
- W rzeczy samej. Każdy z tych panów specjalizuje się w danej dziedzinie. Mam tu ludzi od strategii, od sprzętu, od wiadomości o pogodzie i od obliczeń, jak długo pan może płynąc, jak silne będą wiatry i jak pan ma przetrwać na wyspie. Jeżeli pan przeżyje, zanim tam dopłynie…
- Dobrze. Niech pan opowie o tym, co mam zrobić od samego początku aż do końca.
- Ci panowie tutaj pracowali ze mną całą noc i mam ogólny plan.
- Proszę go przedstawić…
- Podpłyniemy naszym frachtowcem na odległość około 300 mil o wyspy, wsadzimy pana do pontonu wojskowego…
- PONTONU!?
- Jest z gumy i lepiej przewodzi wyładowania elektryczne, czyli pioruny…
- No dobra…
- Jeżeli uda się panu przetrwać burzę rozbije się pan gdzieś na plaży, albo na skałach, co w pańskim przypadku lepiej by było, żeby to była plaża. Prawdopodobnie po kilku godzinach odnajdą pana Tubylcy. Chociaż lepiej byłoby, gdyby pana nie znaleźli, ale będzie pan się musiał z nimi zaprzyjaźnić ponieważ nie zrobiliśmy mapy wyspy i to oni muszą pana zaprowadzić do stacji o nazwie „Łabędź”.
- I pewnie stacja też nie będzie opuszczona?
- Zgadł pan. Dlatego stawka wynosi milion dolarów, panie Gale, to nie spacer do sklepu z odkurzaczami.
- Jak Wy...? Nie ważne.
- Zaprzyjaźni się pan z nimi i zrobi pan wszystko, by zaprowadzili pana do tej stacji.
- Oni potrafią w ogóle mówić? To nie są jakieś dzikusy?
- Zapewniam pana, że są bardzo inteligentni i przebiegli.
- Przynajmniej jakiś plus.
- No więc… może pan im o sobie opowiedzieć prawdę, niech mi pan uwierzy, dobrze pana sprawdzą, obawiają się każdego ataku z naszej strony, ale nie może pan im powiedzieć, jaką ma pan misję. Niech pan się postara, by nie zabili pana od razu. Niech im pan powie, że szkoła, w której pracował zwolniła pana i za odprawę postanowił pan wyjechac na wymarzone wakacje ale statek się zatopił.
- Jak mogą sprawdzać informacje o osobach to nie wyda im się dziwne, że powiem im o statku, który nie zatonął?
- Zatonie… niech pan się o to nie boi.
- Rozumiem.
- Więc powiem im co trzeba, przekonam do zaprowadzenia do tej stacji i co mam w niej zrobić?
- Jest tam podziemie, w podziemiu tym jest zamontowany broker wysyłania danych do naszego serwera. Wystarczy, że wyjmie mu pan pamięć i uszkodzi procesor, jest to bardzo stary model, nie wiele osób z żyjących potrafi to obsługiwać.
- Dobrze. Zrobię co w mojej mocy.
- Załatwiliśmy frachtowiec gotowy na wtorek. Niech wykorzysta pan poniedziałek jak może.
- Wiem już, co zrobię.
- W takim razie opuścimy pana teraz i przyjedziemy po pana we wtorek.
- Dobra.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Silver dnia Pon 0:01, 11 Lut 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Silver
Pracownik Inicjatywy DHARMA


Dołączył: 13 Kwi 2007
Posty: 1091
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Vanuatu
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pon 0:05, 11 Lut 2008    Temat postu:

User 4 (part2/2) napisał:
Każdy z nich podał mu dłoń i wyszli. Gdy odjechali w drzwiach stanęła Jennifer. Henry spytał co się stało.
- Przenieśli ją na OIOM i nie było sensu tam czekać – powiedziała z łzami Jennifer.
Po tym Henry wyjaśnił jej wszystko o jego misji na wyspie, gdy skończyli o tym rozmawiać było już po 20. Jennifer zrobiła kolacje, zjedli ja razem, umyli zęby, przebrali się i poszli spać. Nazajutrz Henry wstał około 13 – postanowił nie iść już do pracy. Wstał, zrobił to co zawsze. Ubrał się, zjadł śniadanie i wyszedł z domu i pojechał do swojej byłeś szkoły. Przy drzwiach znowu spotkał woźnego:
- Co się pan tak spóźnił?
- Nie Twój cholerny interes, pieprzony nieuku. Mam dość Twoich pytań o wszystko! Weź się pan ode mnie dowal w końcu!
- Co panu odbiło!?
- Gdybyś się uczył w szkole zamiast jarać blanty byłbyś teraz kimś więcej a nie dzień s dzień sprzątasz moje gówna w kiblu!
Mówiąc to odszedł i zostawił go z miną, jakby był dzieckiem i ktoś by mu zabrał cukierka. Henry szedł dalej. Spotkał dyrektorkę, Margo.
- Witamy spóźnialskiego, zapraszam do mojego gabinetu, musimy coś omówić.
- Dobrze się składa, też mam Ci cos do wygarnięcia.
- Co!?
- Nic, chodźmy.
Poszli do gabinetu dyrektora, usiedli, Margo zaczęła:
- No więc…
- Zamknij ryj! Teraz ja mówię!
- C-co!?
- Stul pysk i słuchaj. Dzisiaj przyszedłem tu tylko po to, żeby Ci powiedzieć, że odchodzę z ej nędznej pracy. Aha i zamknij usta, albo przynajmniej otwórz okna, bo śmierdzi.
Margo nie wiedziała co powiedzieć.
- Przyjmij sobie tego Marca – kontynuował Henry – i tak go nie zaliczysz bo nikt by nie chciał w swoim łóżku paszteta z zębami jak u konia i okularami jak szklanki. To chyba wszystko, co miałem do powiedzenia. Dziękuję i żegnam panią.
Wyszedł, trzasnął drzwiami i opuścił budynek szkoły. Poszedł do sklepu i kupił cała reklamówkę piw. 4 wypił od razu pod sklepem, resztę wziął do samochodu. Wsiadł i wjechał na autostradę. Rozpędził się na taką prędkość, na jaką mógł, gdy zjechał już z autostrady zatrzymała go policja.
- Pił pan coś?
- Tylko 4 piwa.
- Dowodzik i papiery samochodu proszę. I proszę opuścić pojazd.
Policjant wziął dokumenty i dał Henry’emu alkomat, Henry znów dmuchnął, ledwo ni upadając, bo nie miał siły stać o własnych nogach, złapał się maski.
- Dokumenty się zgadzają, a jak z alkomatem? Uuuu… wygląda na to, ze pojedzie pan ze mną, panie Gale.

Policjant zabrał go na komisariat a samochód zabrała laweta. Henry wytrzeźwiał na Izbie Wytrzeźwień, gdy był już trzeźwy można było wpłacić kaucję 400 dolarów. Dowiedziawszy się o tym na komisariat przyjechała Jennifer i zapłaciła ją. Gdy henry wyszedł Jennifer spytała:
- Po co żeś to zrobił!?
-To może być ostatnie, co zrobię, więc postanowiłem zrobić wszystko to, co zawsze chciałem.
- No dobrze… chodźmy do domu.

Gdy wychodzili ktoś jeszcze za nimi wołał:
- Pani Gale! Panie Gale!
- Co się stało?
- Zapomniała pani wziąć reszty. 20 dolarów.
- Dziękuję.
- Nie ma za co.
Jennifer dała ten banknot Henry’emu bo nie chciało się jej już otwierać torebki. Jak dojechali do domu było już po 22. Zjedli w pośpiechu kolację, Wykąpali się i poszli spać. Rano wstali około 5. Przygotowali się, po czym pojechali do szpitala, wiedzieli, że nie będą mogli wejść do Edith, ale Henry wolał się z nią pożegnać będąc w szpitalu. Po drodze wstąpili do kwiaciarni, Henry kupił pełno róż i napisał w nim na karteczce pożegnanie z Edith. Gdy dojechali do szpitala spytali w Recepcji o Edith, nadal była na OIOMIE. Zapytali, czy mogą zostawić dla niej kwiaty, powiedziała, ze tak i wyszli.
- To teraz do domu?
- Mamy chyba jeszcze czas, może skoczymy gdzieś na ostatnią kawę przed Twoim wyjazdem?
- Dobry pomysł.

Pojechali do kawiarni i wypili po kawie. Po tym pojechali do domu, Vangelis już tam był.
- Witam, panie Vangelis.
- Tak, witamy. Niech mi pan da chwilkę na pożegnanie się z żoną.
- Dobrze, nie ma sprawy.

Odeszli kawałek od nich. Gdy byli już tylko sami objęli się i kilka minut ściskali się tak, a łzy ciekły po ich policzkach.
- Zawsze będę Cię kochał… nie ważne, co się stanie.
- Ja Ciebie tez kocham, Henry.
- Ja wrócę, a wtedy Twoja mama wyzdrowieje. Jeśli jednak nie wrócę… powiedz jej, że próbowałem i postaraj się, by jej ostatnie chwile były najlepsze w jej życiu, użyj pieniędzy tych ludzi.
- Dobrze… - powiedział to i zaczęła płakać.

W tej chwili wynurzył się mężczyzna w długich, srebrnych włosach. Henry powiedział do Jennifer:
- Musze iść, kochanie… jeszcze się zobaczymy.
- Do zobaczenia.

Wszedł do limuzyny machając jej na pożegnanie. Zrobiło mu się bardzo smutno, gdy patrzał na nią płaczącą i stojącą samą na ganku ich domu przez szybę limuzyny, gdy już ruszyli. Jechali jakąś godzinkę, nie rozmawiali. Gdy dojechali, okazało się, że są na lotnisku. Wysiedli z samochodu i weszli do helikoptera. Helikopterem polecieli na frachtowiec, frachtowcem podpłynęli 300 mil od wyspy, jak planowali. Potem Henry wsiadł do pontonu i wysłuchał ostatnich wskazówek Vangelisa. Na koniec Vangelis dodał:
- Powodzenia, Henry Gale’u.
- Dziękuję, przyda się. To do zobaczenia na wyspie.

Zrzucili jego ponton na wodę i zaczął płynąć do przodu, ponton był tak zbudowany, żeby sam płynął do odpowiedniego miejsca. Stało się też tak jak mówili. Zaczęła się burza elektromagnetyczna. Nie wiedział czemu, ale podczas burzy zemdlał, gdy zaczęło mocno przerzucać jego pontonem na boki. Nie wiedział, czy dobrze dopłynie, czy w ogóle przeżyje…. Następnie obudził się, leżał na plaży. Leżało tam sporo rzeczy z jego pontonu. Zebrał wszystkie rzeczy, jakie znalazł i rozbił mały obóz, było mu bardzo zimno, bo gdy już się obudził była noc i był cały mokry. Zasnął. Nazajutrz obudził się z ogromnym odczuciem głodu. Postanowił poszukać czegoś do jedzenia, znalazł drzewa z owocami, które rosły blisko plaży, na razie był najedzony. Na tym minęły 3 dni. Gdy większość owoców się skończyła zaczął tracić zmysły. Pomyślał o pożegnaniu się z Jennifer, w razie najgorszego, z głodu nie zwracał uwagi na to, że Jenifer nie dostanie jego wiadomości. Wyjął zza pazuchy gumową torbę. Wewnątrz miał rzeczy, które miał przy sobie podczas wypływania. Prawo jazdy, długopis, drobne i 20 dolarowy banknot. Postanowił swą ostatnią wiadomość zapisać na banknocie. Napisał powoli, bo nie miał czucia w palcach z zimna i nie miał siły pisać z głodu.


„Miałaś rację. Przepłynięcie Oceanu to nie taka prosta sprawa. Wiszę Ci piwo. Postanowiłem, że spróbuję dać jakiś sygnał ogniowy na jednej z plaż, ale jeśli to czytasz to chyba mi się nie udało.”

Napisał to, schował do skarpetki, resztę rzeczy schował do kieszeni. I nagle coś go trafiło. Poczuł małe ukłucie w plecy, a potem powoli cale jego ciało zaczęło się paraliżować. Jedyne co zobaczył, to idącą w jego stronę blondynkę. Odpłynął…. Wspomnienia przeminęły i znajdował się w jaskini.
- Ej, on się budzi! – Krzyknął Ben.
- Dałeś za małą dawkę, daj mi to, ja to zrobię. – odezwała się kobieta.
Po chwili poczuł małe ukucie, teraz w prawą rękę.

Gdy się obudził siedział na krześle w jakimś jakby salonie, był tam stół do gry w bilarda i inne rzeczy, przy których się można relaksować. Na stole przed nim leżał talerz z jedzeniem i szklanka z sokiem. Nie myśląc zbyt długo zabrał się do jedzenia. Gdy skończył wszedł niski mężczyzna i wyższa od niego blondynka, rozpoznał, że to ona była na plaży, gdy zemdlał. Mężczyzna zaczął.
- Witaj, Henry. Nazywam się Benjamin Linus.
- Witam.
- Mógłbyś nam powiedzieć, jak się tu znalazłeś?
- Od czego by tu zacząć?
- Może najpierw opowiedz coś o sobie.
- Jestem nauczycielem z Wayzata w Minnesocie w Stanach Zjednoczonych. Zostałem zwolniony z pracy po 30 latach i dostałem sporą odprawę. Postanowiłem wyruszyć na wymarzone wakacje. Ale podczas rejsu statkiem miał miejsce wypadek i statek zatonął, chyba tylko ja się uratowałem.
- Masz żonę, Henry?
- Skąd w ogóle znacie moje imię!?
- Znamy je z Twojego prawa jazdy, Henry. – powiedziała blondynka.
- Kim Ty jesteś? Kim Wy w ogóle jesteście! Gdzie ja jestem?
- Spokojnie, odpowiadaj na pytania. – powiedział Ben,
- No dobra… tak, mam żonę.
- Jak się nazywa?
- Ma na imię Jennifer.
- Czemu nie zabrałeś jej ze sobą na wakacje?
- Moja teściowa jest właśnie w szpitalu i Jennifer nie mogła jechać ze mną.
- Rozumiem. Kim jesteś z zawodu, Henry?
- Jestem informatykiem i uczę w szkole w moim mieście.
- Wygląda na to, że mówisz prawdę, Henry Gale’u z Minnesoty.
- Teraz powiedzcie mi, co jest grane.
- Dobrze, odpowiemy na Twoje pytania. Ta kobieta tutaj ma na imię Juliet. Jesteś na prywatnej wyspie. Na naszym terenie.
- Nie chciałem tu przybyć, wierzcie mi.
- To się okaże. Na razie to tyle, zaraz przyjdzie lekarz, żeby Cię zbadać.
- Dobrze.

Wyszli i Henry został sam, po chwili wszedł inny mężczyzna, wyższy od poprzedniego.
- Witam, nazywam się Ethan.
- Witam.
- Pozwolisz, że obejrzę Twoje rany?
- Dobrze.
Po przebadaniu go odrzekł:
- Potrzebna będzie operacja. Zrobimy ją wieczorem, dobrze?
- No niech będzie. Ale kiedy będę mógł wrócić do domu?
- Nie ja o tym zadecyduję. Dobra, chodź ze mną, pokażę Ci, gdzie będziesz mógł się przespać do czasu operacji.
Wyszli z pomieszczenia i na zewnątrz. Była to jakaś wioska w stylu lat 70, która bardziej wyglądała na park niż wioskę. Dużo ławek, jakiś mężczyzna krzątał się przy ogródku, inni ludzie siedzieli na ławkach, ktoś inny jeszcze grabił liście. Przeszli tak w milczeniu przed całą wioskę aż do miejsca, w którym stały domki.
- Ten będzie na razie Twój. - rzekł Ethan.
- Dziękuję.
- Możesz się przespać, przyjdę po Ciebie, jak będzie czas na operację.
I odszedł, Henry otworzył drzwi i wszedł do środka. Zobaczył wygodnie wyglądające łóżko, na którym się położył, nie zauważył nawet w którym momencie zasnął. Spało mu się bardzo dobrze, zupełnie inaczej niż w domu. Obudził go dotyk jakiegoś człowieka. Gdy się obudził zobaczył dużego mężczyznę z przyjazną twarzą.
- Witaj, Henry. Nazywam się Tom i mam Cię zabrać na operację

Szli przez wioskę, było już ciemno, paliły się lampy, ludzie zaczęli wchodzić do domków. Szli tak chwilę aż doszli do samochodu. Był to minibus VoldzWagen, w kolorze niebiesko-białym. Wsiedli i ruszyli, kierował jakiś nie znany Henry’emu mężczyzna. Jechali około godziny. W tym momencie Tom powiedział:
- Ostatni kawałek musimy przejść pieszo, nie zrobiliśmy tu jeszcze dróg.
- Dobrze.

Szli około piętnastu minut aż doszli do wielkich drzwi w ziemi. Tom je otworzył i weszli do środka. Wewnątrz szli pod ziemię, gdy zeszli na dół, zaczęli iść korytarzem, było tam bardzo jasno, ściany były pomalowane na biało. Na końcu korytarza były drzwi, takie jak w szpitalach. Weszli przez nie, było tam sporo ludzi w białych fartuchach a po środku stał Ethan.

- Dobrze, że zdążyliście. Dobrze, Henry, kładź się tu.
Henry zauważył po środku stół operacyjny. Położył się na nim a Ethan powiedział:
- Będę musiał dać Ci znieczulenie, OK.?
- Dobrze.
Poczuł kolejne ukłucie, tym razem też w lewą rękę.
- Jak chcesz to możesz sobie zacząć liczyć, po około 30 odpłyniesz.
Henry zaczął sobie w myślach liczyć, po około 15 zaczął tracić zmysły, nie wiedział, co mówi, ale wiedział, że coś mówił. Chyba mówił coś o swojej teściowej, ze ona też jest w szpitalu. Nie usłyszał odpowiedzi Ethana bo zasnął.

Obudził się. Leżał już w łóżku, w którym spał przed operacją. Czuł ból głowy. Dotknął piekących miejsc, miał sporo szew na głowie i twarzy. Na stoliku zobaczył tabletki i szklankę wody. Wziął tabletki i popił wodą. Poczuł się senny i znowu zasnął. Gdy obudził się jeszcze raz był bardzo wypoczęty, ale głodny. Wyszedł z chatki. Na ławce przy jego domu siedziała kobieta imieniem Juliet.
- Witaj, Henry. Zastanawiałam się, kiedy się obudzisz. Pewnie zgłodniałeś, co?
- No.. tak.
- Zapraszam na obiad.
- Dziękuję.
- No to chodźmy.
Wyszedł na zewnątrz, było jeszcze jasno. Spytał:
- Długo spałem?
- Operację miałeś przedwczoraj wieczorem, więc chyba długo. – uśmiechnęła się Juliet.
- Jeszcze nigdy tak długo nie spałem.
- Jeszcze nigdy tak wiele nie przeszedłeś. Ben kazał mi przekazać złe wiadomości. Nie wybieramy się na ląd w ciągu następnych 6 miesięcy.
- To wielka szkoda. Co się ze mną stanie przez te 6 miesięcy?
- Ben zgodził się na to, byś został, przynajmniej na razie, jednym z nas. Jak już wyzdrowiejesz będziesz mógł razem z nami pracować i pozwolił Ci zamieszkać w tym domku.
- Miło z jego strony. No cóż, pozostaje mi tylko przyjąć tę ofertę.
Resztę drogi przeszli bez rozmowy. Doszli do pomieszczenia ze stołami, gdzie dużo osób kończyło swe jedzenie. Podeszli do kuchni i Ben wybrał sobie jedzenie. Usiedli razem przy wolnym stole. Zaczęli jeść, nic nie mówili, po paru minutach ciszy Juliet odezwała się:
- Więc Twoja teściowa jest w szpitalu?
- Tak, jak wypływałem była na OIOMie.
- Przykro mi z jej powodu. Jest na coś chora, czy miała wypadek?
- Ma złośliwy nowotwór nerek, lekarze dają jej góra 4 miesiące życia. A właśnie! Nie pomyślałem o tym…
- Co się stało?
- Nie będzie mnie przy żonie, gdy ona już odejdzie.
- Cieżka sprawa. Porozmawiam o tym z Benem.
- Dziękuję…. Juliet?
- Tak, nazywam się Juliet.
- Dziękuję Ci bardzo, Juliet.
- Nie ma sprawy.
- Wiesz może ile będą się goić moje rany?
- Za miesiąc powinny już być blizny i wszystko się zagoi, łącznie ze złamanym żebrem.
- Mam złamane żebro!? – zdziwił się Henry.
- Tak, pewnie nie widziałeś się bez koszulki, co? Jesteś cały obandażowany.
- Henry zajrzał pod koszulkę. Rzeczywiście, był cały w bandażu.
- Czy złamane żebro nie goi się długo?
- Widocznie tutaj nie.
- No dobra…
Uśmiechnął się do Juliet a ona odwzajemniła jego uśmiech. Dokończyli jedzenie bez rozmów, gdy skończyli Henry zapytał:
- Co mam robić teraz?
- Co chcesz, jesteś wolnym człowiekiem, dzisiaj odbędzie się spotkanie klubu książkowego, jak chcesz to pożyczę Ci jakieś ksiązki i będziesz mógł przyjść na następne spotkanie.
- Byłoby bardzo miło z Twojej strony.
- Dobrze, chodź ze mną.

Wyszli ze stołówki i poszli w stronę domków, tym razem do domku Juliet, weszli do środka, był o wiele większy od domku Henry’ego. Juliet powiedziała, żeby poczekał a ona przyniesie mu jakieś ksiązki. Po chwili Juliet wróciła i dała mu 3 ksiązki, mówiąc:
- Nie spiesz się, jak przeczytasz to dam Ci nowe.
- Dziękuję Ci bardzo.
- Nie ma sprawy.
- To pójdę już.
- Do zobaczenia, Henry.

Gdy wychodził w drzwiach stanął mężczyzna wyższy od niego. Powiedział:
- Witam. Znamy się?
- To jest ten nowy, który się rozbił 2 dni temu, Henry, to jest Goodwin, mój mąż. – powiedziała Juliet.
- Miło mi Cię poznać – powiedział Goodwin i uścisnął mu dłoń.
- Mnie też. – odrzekł Henry.- Właśnie wychodziłem, do widzenia.
- Do zobaczenia – powiedział Goodwin.

Henry poszedł do swojego domku i zaczął czytać. Na takim obijaniu minął około miesiąc i zdjęli już mu wszystkie bandaże i szwy, po ranach, oprócz blizn, nie było śladu, żebro było zrośnięte. Pewnego dnia Henry wyszedł i usiadł sobie na ławce gdzieś w środku wioski. Usiadł koło niego wysoki człowiek z opaską na oku.
- Witam, Ty jesteś ten nowy, tak? – powiedział z rosyjskim akcentem.
- Tak, to ja.
- Ben powiedział mi, że jesteś informatykiem, tak?
- Zgadza się.
- Potrafisz też naprawiać satelity?
- Hmmm…. Pewnie tak, ale musiałbym ją zobaczyć.
- Dobra, zaczekaj tu, spytam Bena, czy mogę Cię zabrać.
- W porządku. A jak się pan nazywa?
- Jestem Mikhail.
- Ja Henry.
- Wiem. Nie odchodź.
- Dobrze.

Mężczyzna odszedł a Henry rozkoszował się słońcem, które przyjemnie ogrzewało jego twarz. Po chwili Mihail powrócił.
- Ben pozwolił, żebym Cię zabrał. Umiesz jeździć konno?
- Konno!? Macie tu konie?
- Tak, kilka. To jak, umiesz?
- W dzieciństwie jeździłem na koniach, chyba nie zapomniałem jak to się robi.
- Dobrze, to chodź.

Wyszli z wioski i szli w stronę dziwnych słupów wbitych w ziemię, Mikhail powiedział:
- Stój, muszę je wyłączyć. Podszedł do jakiegoś słupa, wpisał kod i zawołał Henry’ego. Przeszli kawałek dżungli i Henry zobaczył stajnię, a obok przywiązane 3 konie. Obok koni stała jakaś ciemnoskóra kobieta. Mikhail powiedział do niej coś po rosyjsku i kobieta odwiązała dwa konie.
- Ten jest Twój. – powiedział Mikhail wskazując mu konia po lewej.
Sam wsiadł na tego po prawej i ruszyli.
- Jedź za mną! – krzyknął Mikhail i pojechali na koniach przez dżunglę.

Jechali dobrą godzinę aż w końcu Mikhail zszedł z konia. Powiedział, ze kawałek musza iść na pieszo, bo krowy wystraszą się koni. Henry zszedł z konia i poprowadził go za Mikhailem, po chwili zza trawy wyłoniła się chatka, wokół której była zagroda z krowami, ogród a w nim przeróżne owoce.
- Zwiąż konia tutaj. – Rzucił Mikhail wskazując belkę przed drzwiami i też tam przywiązał swojego konia.
- Dobrze, chodź, wejdziemy na dach i pokaże Ci tę antenę. Obeszli dom dokoła i z tyłu stała drabina, Mikhail wszedł pierwszy, a za nim Henry. Gdy byli już na górze, Mikhail powiedział:
- Oto ona, możesz ją naprawić?
- A za co ona odpowiada?
- Dzięki niej łączymy się ze wszystkimi miejscami na wyspie, a od jakiegoś miesiąca nie działa bo walnął ją piorun.
- Hmmm.. tak… znam ten model. Masz tu narzędzia?
- Tak, przyniosę Ci.
- OK.
Mikhail zszedł na dół a Henry przez chwilę oglądał antenę i odkrył, co jest zepsutego. Po chwili Mikhail wszedł na górę ze skrzynką narzędzi.
- Dobrze, daj mi chwilę i chyba ją naprawię.
- Dobra, rób co trzeba.
Po jakiejś pół godziny Henry oznajmił:
- Chyba już działa, spalił się jeden z kabli odpowiadający za dopływ prądu, dobrze, ze miałeś tu kable i lutownicę.
- Zejdźmy na dół i sprawdźmy.

Zeszli pod drabinie i weszli do środka. Mikhail podszedł do komputera w końcu pomieszczenia. Ponaciskał coś na klawiaturze i wyjął mikrofon spod stołu. Odezwał się w głośniku Ben:
- Udało się!
- Tak, jednak ten Henry naprawdę jest informatykiem. Jego akta nie kłamały.
- Dobra, jak chcesz, żeby u Ciebie został to niech zostanie. Przyjdę jutro z nim porozmawiać.
- Dobrze.

Mikhail odwrócił się do Henry’ego.
- Jak widzisz, to moje królestwo. Cała ta elektronika może być też Twoja, chcesz tu ze mną pracować? Gdy zepsuje się jeszcze coś, czego ja nie umiem naprawić to mi się przydasz.
- Czemu nie. A co mogę tu robić dla zabicia czasu?
- Możesz pieli ogródek, doić krowę, próbować mieszać różne rośliny ze sobą, możesz zabawić się w kucharza, albo pograć w szachy na naszym komputerze.
- W szachy?
- Chodź, pokażę Ci.

Przeszli do innego pomieszczenia. Był tam komputer z monitorem i napisem „Chcesz zagrać? T/N”
- Jest bardzo trudno wygrać, mi udało się wygrać tylko kilka razy, Ben jest w to dobry, ale dawno nie grał. Jeżeli uda Ci się wygrać to pojawi się taki Chinol, wciśnij wtedy ESC i graj od nowa.
- I to wszystko?
- No bez rewelacji. Dobra, spróbuj wygrać a ja ide krowę wydoić.

Henry grał cały dzień, jednak nie udało mu się wygrać, wieczorem Mikhail powiedział, żeby sobie dał spokój i zawołał go na kolację. Do jedzenia zrobiony był pieczony dzik. Zjedli i Mikhail pokazał mu, gdzie może spać. Położył się zmęczony graniem i nie wygraniem, chociaż uznał, że bardzo wciągająca gra.

Nazajutrz, gdy się obudził w pomieszczeniu był już Ben, był z Juliet. Henry nie wychodził z ukrycia. Rozmawiali o jakimś samolocie, Henry nie wiedział o czym mówią. Gdy skończyli rozmawiać Henry wyszedł i zapytał Bena, o co chodzi. Ten, gdy go zobaczył powiedział:
- Mamy sobie do pogadania, Henry. A co pytania. Dzisiaj rano na wyspie rozbił się samolot.
- Samolot?
- Dokładnie.
- Jak wspomniałem… mam Ci coś do powiedzenia. Wczoraj Owen łowił ryby i wiesz co znalazł?
- Co?
- Znalazł Twój ponton. A wewnątrz była maska przeciw gazowa. Możesz nam powiedzieć, Henry, skąd się tam wzięła?
- Gdy zobaczył patrzących na niego Bena i Mikhaila, wiedział już, że nie ma co kłamać.

- Dobrze… powiem prawdę. Jestem tu, ponieważ moja teściowa umrze za jakiś miesiąc a człowiek, który kazał mi tutaj przybyć kazał mi zniszczyć jakiś komputer w miejscy zwanym Łabędziem. Więc zgodziłem się, bo obiecał, ze znajda lek, który uzdrowi moją teściową. A maska była po to, że oni powiedzieli, że jak już wyspa będzie widoczna to przybędą tu i będą rzucać gaz usypiający a to miało mnie ochronić.
- Mówisz, że to dzięki łabędziowi ta wyspa jest nie widoczna?
- Tak.
- Niestety Łabędź nie jest pod naszymi rządami.
- Więc jeden z naukowców przeżył? Tak mi powiedzieli.
- Dobra, chyba na razie jesteś nieszkodliwy. Mam teraz inne kłopoty na głowie. – odwrócił się w stronę Mikhaila – zamknij go gdzieś, nie wiemy co wie.
- Proszę, nie!

I poczuł ogromny ból z tyłu głowy. Gdy się obudził siedział w jakimś ciemnym pomieszczeniu, zgadł, ze to piwnica. Mieszkał tam około miesiąca. Mikhail przynosił mu jedzenie, Henry zawsze go pytał, co z nim będzie i co z jego teściową. Mikhail tylko się uśmiechał i zamykał drzwi w suficie ponownie. Któregoś dnia usłyszał kłótnię. Podszedł bliżej. Usłyszał Juliet przez głośnik.
- Teraz przy komputerze siedzi Michael.
- Jesteś pewna?
- Tak.
- Dobra, Mikhail, łącz ze swanem i pisz co Ci mówię.
- Dobra. Już.
- Pisz „Kto tam jest?”. Co odpisał?
- Napisał, ze Michel i spytał nas o to samo.
- Napisz „tata?”
W tym momencie ktoś otworzył drzwi w syficie i zobaczył, że Henry podsłuchuje. Była to murzynka, która dawała mu konia. Strzeliła o niego z paralizatora i zemdlał.

Następne dwa tygodnie były normalnie, aż któregoś dnia przyszedł po niego Mikhail i wyszli na górę. Był tam Ben. Powiedział.
- Powiesz mi teraz, co trzeba zrobić, żeby wyspa była widoczna.
- Chcesz, żeby była widzialna?
- Nie, chcę zrobić coś zupełnie przeciwnego, co mi powiesz, żeby wyspa wciąż była nie widzialna i wzmocniła systemy obronne.
- Nie zrobię tego. Wtedy moja teściowa umrze, a Wy mnie zabijecie, bo już nie będę Wam potrzebny.
- Tak? To chodź coś zobaczyć.

Podeszli do końca pomieszczenia, gdzie stał duzy komputer z monitorami.
- Mikhail, włącz to.
Na monitorze pojawił się film, na którym była Jennifer i jego teściowa na zakupach.
- Ten film został zrobiony tydzień temu. Nasi ludzie zajęli się Twoją teściową.
- Jennifer! – krzyknął Henry, gdy Mikhail wyłączył film.
- Przedstawię Ci sprawę jasno, Gale. Jeśli nie powiesz mi, co zrobić, powiedzmy, że te dwie kobiety spotka wypadek, z którego żadna nie wyjdzie żywo – powiedział oschle Ben.
- Dobrze! Dobrze! Powiem Ci jak. Jak mnie tam zaprowadzisz, powiem Ci pod drodze.

Ben chwile pomyślał.
- Dobrze. Mikhail, przynieś łopaty.
- Po co łopaty? – spytał Henry.
- Stacja jest pod ziemią.
- Dobrze.

Wzięli łopaty i wyszli. Szli 3 godziny, Henry wszystko mu wyjaśnił, ze szczegółami, gdzie ma wejść i co ulepszyć, żeby wzmocnić moc komputera. Nagle Ben się zatrzymał. Wskazał ręką balon, który wisiał na drzewie.

- To tutaj, tym balonem oznaczyliśmy tę stację. Tu zaczniemy kopać.
Kopali około godziny, aż Ben powiedział, że musi zrobić sobie przerwę. Wyszedł z dołu i stanął nad Henrym.
-Wiesz, Henry…?
- Co się stało?
- Ten film, który widziałeś…. Nie był nakręcony tydzień temu. Nakręciliśmy go 2 miesiące temu, zaraz po tym jak Cię znaleźliśmy. Wtedy Twojej teściowej się polepszyło i pozwolili jej ostatnie chwile spędzić z córką. Zmarła miesiąc temu.
- Co!? Ty skur…
- Wstrzymaj zapęd, Henry. – Ben mówięc to wyciągnął pistolet. – „Łabędź” jest w zupełnie innym miejscu, wiesz, co wlaśnie kopaliśmy?
- Nie.
- Kopaliśmy Twój grób, Henry. Żegnaj.

Poczuł ogromny ból w okolicy brzucha, nie miał siły mówić. Upadł. Leżał tak bez ruchu, chociaż jeszcze żył, czuł jak Ben zakopuje go jeszcze żywego, gdy piasek zasłonił mu twarz nie mógł oddychać. Był martwy…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Silver dnia Pon 0:11, 11 Lut 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Silver
Pracownik Inicjatywy DHARMA


Dołączył: 13 Kwi 2007
Posty: 1091
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Vanuatu
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pon 0:12, 11 Lut 2008    Temat postu:

User 5 napisał:
Roger Linus niedbale odgarnął włosy i wyszedł z domku. Za nim podążał niepewnie Ben i próbował go wyprzedzić.
-Tato…- zaczął niepewnie
Roger reagując kilka sekund później odparł nie patrząc na syna.
-Co jest Ben? Znów o czymś zapomniałem?
Ben przełknął ślinę i szybkim ruchem poklepał ojca po ramieniu.
-Chodzi oto, że chcę ci pomóc.- zaczął. – zrób sobie dziś wolny dzień, ja zawiozę to do Perły- odrzekł wskazując na niebieski bus załadowany kartonami, butelkami i plastikowymi skrzynkami.
Roger zatrzymał się i odwrócił robiąc dziwny grymas. –Cóż, Benjamij skoro chcesz mi pomóc, nie będę cię powstrzymywał. Tylko pamiętaj, o 16;00 chcą to mieć.
Młody Linus skinął głową i podciągając roboczy strój wsiadł do busu.
Jednak Ben wcale nie jechał do Perły, co więcej, wcale nie miał zamiaru pomagać swojemu ojcu. Jechał na spotkanie z Richardem- jednym z ludzi, których poznał w dżungli. Zostawił samochód między drzewami , zdjął strój i ubrany w luźną koszulę i spodnie, ruszył w kierunku strumyku między drzewami. Szedł jakieś pięć minut, po czym zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Po chwili krzyknął- Richard!? To… to ja.
Wtem wokół rozpoczęły się dziwne i niezrozumiałe dźwięki. Ben nie mógł konkretnie określić skąd one dochodzą . Przypomniał sobie lata dzieciństwa, kiedy w poszukiwaniu matki pierwszy raz natknął się na ‘agresora’. Szepty stawały się coraz głośniejsze i dochodziły praktycznie ze wszystkich stron. Ben niepewnie zaczął obracać się dookoła. Wtem naprzeciw niego stanął ten sam; młody, szczupły, ubrany w postrzępione ubrania mężczyzna. Richard Alpert wpatrywał się w Bena z lekkim uśmiechem na twarzy. Wtem zza drzew wyłoniły się kolejne sylwetki- były to kobiety, mężczyźni, starsi i młodsi. Ben zbliżył się do przybyszów i niecierpliwie odrzekł:
-Zaprowadzicie mnie do mojej matki?
Richard otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć. Potem jednak spuścił oczy i z uśmiechem na twarzy podszedł do młodzieńca.
-Jeśli zgodzisz się… jeśli tylko będziesz chciał, pójść z nami… obiecuję, że spotkasz się ze swoją rodziną.- rzekł spokojnym tonem.
Starszy mężczyzna z założonymi rękoma podszedł do Richarda i zapytał go:
-Na pewno wiesz co robisz?
- Nie każdemu zdarza się go widzieć.- Odparł przyciszonym tonem.
Linus podszedł bliżej i zdjął okulary.
-Czy… możecie mi powiedzieć, co tak naprawdę tu robicie? Kogo tak naprawdę widział, jak nie moją matkę!?- Krzyknął
Richard rozłożył ręce jakby chcąc pokazać, że nie jest uzbrojony i nie ma zamiaru go skrzywdzić. Nachylił się tak, że jego twarz była na poziomie Linus.
-Tam, gdzie cię zaprowadzimy… będziesz mógł zobaczyć rzeczy, o których nigdy nie śniłeś. Będziesz mógł ujrzeć wszystkie swoje pragnienia. Tutaj czas biegnie zupełnie inaczej… będziemy mogli spędzić tu tyle czasu ile tylko zechcesz…-tłumaczył- Ale jeśli naprawdę, naprawdę tego pragniesz… będziesz musiał coś dla nas zrobić. Tam gdzie cię prowadzimy, będziesz miał szansę poznać nowego ojca, prawdziwego….
Ben poczuł, że oczy zachodzą mu łzami a jednocześnie ciekawość narastała. Miał już 23 lata i nie chciał pokazać się jako biedne, nieszczęśliwe dziecko- nie chciał pokazać, kim w rzeczywistości jest. –Co takiego mam zrobić?- zapytał niepewnie.
Richard wstał i wziął głęboki oddech. –Najpierw się z nim zobaczysz. – powiedział.
Kobieta w średnik wieku z lekkim uśmiechem podeszła do Linusa i objęła go za ramię. Wszyscy ruszyli w wyznaczoną przez Richarda drogę. Wędrówka nie była długa, ale zdążył już zapaść zmrok. W pewnym momencie Richard zatrzymał się, najwyraźniej zastanawiając się w którą stronę iść, a następnie rozsunął długie liście. Nagle rozpoczął się niesilny wiatr i Ben usłyszał dziwne huczenie- bardziej podobne do odgłosu świerszcza w zwolnionym tempie. Alpert odszedł na bok tak że Ben widział przed sobą cała drogę a na jej końcu… dom. Był to skromny domek zrobiony z drewna. Szyby w oknach były lekko zabrudzone, a zasłony zrobione z cienkiego materiału. Drzwi szczelnie zamknięte. Dach, podobnie jak reszta, zrobiony z drewna. Na tarasie znajdowało się krzesło- było jednak obrośnięte bluszczem. Ben z otwartymi lekko ustami spojrzał na Richarda.
- Idź, porozmawiaj z nim.- wyjaśnił.
Linus nie zamykając ust odparł- Czy.. ktoś tam jest? Znacie go? Jak to znaleźliście?
Richard zrobił dziwny unik głową i ponownie uśmiechnął się- My… my go nie znaleźliśmy. To ty go znalazłeś.
Ben zrobił jeszcze większe oczy i spojrzał na starego mężczyznę z założonymi rękoma. Ten pokiwał tylko głową.
Linus wziął od kobiety pochodnię i robiąc duże kroki, ruszył w kierunki chatki. Drzwi w dziwny sposób uchyliły się tak, że Ben w pewnej chwili pomyślał, że były otwarte od początku. Już miał chwycić za klamkę, gdy Nagle zobaczył na parapecie świecę. Wziął ją do ręki i zapalił o pochodnię, położył ją na ziemi i ze świeczką wszedł do środka. Deski zaskrzypiały.
Chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu. Dom był praktycznie pusty. Wewnątrz mógł zobaczyć tylko drewniany stół, dwa krzesła i kilka słoików na oknie. Wtem wystraszył się bardzo, gdyż spostrzegł, ze w mroku ktoś siedzi na jednym z krzeseł. Siedzenie powoli bujało się do przodu i do tyłu. Linus przymrużył oczy żeby lepiej dostrzec postać. Po chwili zobaczył- była to kobieta.
-Mamo?!- Krzyknął i pewnym krokiem ruszył w jej stronę. Wtedy kobieta powiedziała spokojnym tonem- Usiądź Ben. Mam ci tyle do opowiedzenia…


User 6 napisał:
I.
Głucho, niemo. Wszędzie obok drzewa, rośliny. Lekkie światło opromienia twarz. William zbudził się jak z kamiennego snu. Pierwsze co zrobił to przeszukiwanie kieszeni. - Gdzie one są?- ciągle powtarzał. Wreszcie z ulgą wyciągnął jedną, małą tabletkę i łyknął. Skrzywił się lekko poczym przejrzał na oczy. Ostatnie co pamiętał to lot samolotem, a teraz znajduje się w środku jakiejś puszczy. Po chwili usłyszał jakieś hałasy. Długo nie zastanawiając się pobiegł w stronę dźwięków. Wybiegł na plażę i to co zobaczył zostanie mu na zawsze w pamięci –O mój Boże-.

LOST

II.
2 dni minęły od katastrofy. William siedział sam na plaży, spoglądając w morze bez nadziei. Po chwili podszedł do niego mężczyzna. -Hej, nic ci nie jest? Nie wyglądasz za dobrze…- powiedział.
-Nie… jestem tylko trochę roztrzęsiony. To przez tą katastrofę i te nocne… odgłosy- odrzekł William
-Wierz mi jestem lekarzem. Poznaję kiedy człowiek jest roztrzęsiony a kiedy coś mu naprawdę dolega. A tak przy okazji jestem Jack. Jak byś zmienił zdanie to wiesz gdzie mnie szukać…

Will z lekką paranoją w oczach poszedł w stronę wraku. – Nie wytrzymam dłużej… miałem zapas w bagażu przecież, tylko gdzie on do cholery jest !?- powtarzał w myślach. W pewnej chwili minął go młody chłopak. Niski na krótko obcięty szatyn na oko lat 20. Niósł coś w ręku, coś czego William szukał.
- Ty! Stój !- krzyknął Will – Skąd to masz !? –
- Co ? Te tabletki ? W jakimś bagażu znalazłem… nie wiem co to jest ale nieźle daje w czerep… jak bym był w innym świecie- gadał lekko przymulony chłopak.
–Oddaj mi to… to jest moje… muszę to mieć. Będzie lepiej dla ciebie i tej całej przeklętej wyspy jak to wezmę! Oddaj…- Will już chciał się rzucić na chłopaka z pięściami ale coś go ścisło w klatce że upadł na piach ciężko oddychając.
–Słuchaj ziomek, prędzej mnie ukatrupisz niż oddam ci te tabletki- powiedziawszy to młodzieniec odszedł.
Will pozbierał się. Nie poszedł za chłopakiem. Wprost przeciwnie. Przypomniał sobie pewnego łysego mężczyznę który miał ze sobą - o zgrozo – całą walizkę noży.

III.
Kate biegła po plaży ile sił w nogach. –Jack! Jack!-
- Co jest Kate?- spytał się Jack usłyszawszy krzyczącą kobietę.
– Znaleźliśmy coś z Locke’iem. Chodź ze mną-
Kate prowadziła Doktora do dżungli. Nie daleko od plaży. Jack po chwili zauważył Locke’a. Ale to co było obok niego było potworne. Całkowicie porąbany człowiek, jego części ciała były się wszędzie. – On nie zginął podczas katastrofy… zabiło go to co pilota…- oznajmił Jack.
– Nie Jack… kto jak kto ale że ty tego nie zauważyłeś ? Ten człowiek został pokrojony. To nie jest robota żadnego zwierzęcia. To zrobił człowiek. Wiesz co chcę powiedzieć … to ktoś z nas. Co dziwniejsze zniknął mi jeden z noży-
- Kto mógł się dopuścić czegoś takiego? To jest obrzydliwe i… chore. Lepiej nie ogłaszajmy tego… ludzie i tak już są przerażeni.- powiedział doktor.
Jack wrócił na plażę. Trochę zdezorientowany nie zauważył że Will zaszedł go od tyłu.
– Witam…- powiedział. Jack lekko przestraszony odskoczył. –To ty…- odpowiedział z ulgą.
– Coś się stało? Razem z Kate pobiegliście do dżungli tak nagle- wypytywał William.
– Nie nic… Locke zwichnął sobie bark… ale nastawiłem go. Już dobrze … widzę że się już lepiej czujesz.-

-Tak…

*Flashback*

-William Konarsky… sadystyczne morderstwo samochodowego włamywacza przy pomocy noża. Uwzględniając to iż ma pan… problemy z psychiką… nie był pan w pełni odpowiedzialny za ten czyn. Rozumiemy to że pańskie leki zostały w samochodzie i to włamywacz groził panu nożem… ale nie zmienia to faktu że jest pan niebezpieczny dla otoczenia.- rzekł Wysoki Sąd.
-Ależ wysoki sądzie ! Mój klient…- nieudolnie adwokat próbował bronić psychicznie chorego Williama. Który siedział cicho… niewzruszony… bez nadziei.
-Zostaje pan skazany na 10 lat pobytu w Więzieniu dla psychicznie chorych o zaostrzonym rygorze. Po 10 latach skonsultujemy się z pańskimi lekarzami i będziemy kontynuować sprawę. Ale na czas dzisiejszy sprawę uważam za skończoną.

*Koniec Flashback’a*

… czuję się zdecydowanie lepiej-


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anonim
Człowiek Wiary


Dołączył: 16 Maj 2007
Posty: 768
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 3/3

PostWysłany: Pią 14:29, 21 Mar 2008    Temat postu:

No koleś jeżeli szukasz usera który się nabardziej napracował w pisaniu opowiadań związanych z lostem, to muszę się pochwalić, że chyba każdy z wymienionych userów, przy mnie wymięka.
Nie umieszczę tutaj całej pracy bo było by to bez sensu, dam linka:
http://www.computerworld.fora.pl/shutdown-center,59/lost-4-fanfik-moja-wlasna-wersja-dalszych-losow-rozbitkow,5157.html
CO prawda fanfick nie jest tutaj opublikowany cały, tylko chyba do 11 odcinka, ale na innych forach opublikowałem całego.
Całość ma ponad 175 stron. Very Happy
Pozdraswiam.

Ps. Wiem, że temat już jest nieaktualny, ale nie mogłem się powstrzymać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Bodzio
Przyjaciel Forum


Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 3485
Przeczytał: 1 temat

Pomógł: 170 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pią 17:57, 21 Mar 2008    Temat postu:

Zobaczcie za to, jak wiele scen z mojego opowiadania znalazło się w 4x06. Znaczy nie identycznych, ale podobnych Razz
A i Anonim. Własnie zaczynam pisać drugą książkę, więc nie jesteś w takich działaniach osamotniony Razz


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Master Flamaster
Fizyk Inicjatywy DHARMA


Dołączył: 27 Sie 2006
Posty: 1788
Przeczytał: 14 tematów

Pomógł: 78 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Londyn
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pią 22:58, 21 Mar 2008    Temat postu:

Anonim napisał:
No koleś jeżeli szukasz usera który się nabardziej napracował w pisaniu opowiadań związanych z lostem, to muszę się pochwalić, że chyba każdy z wymienionych userów, przy mnie wymięka.
Nie umieszczę tutaj całej pracy bo było by to bez sensu, dam linka:
http://www.computerworld.fora.pl/shutdown-center,59/lost-4-fanfik-moja-wlasna-wersja-dalszych-losow-rozbitkow,5157.html
CO prawda fanfick nie jest tutaj opublikowany cały, tylko chyba do 11 odcinka, ale na innych forach opublikowałem całego.
Całość ma ponad 175 stron. Very Happy


On nie szukał "usera, który się najbardziej napracował przy pisaniu opowiadań". Po prostu chciał osoby potrafiące na szybko ułożyć coś krótkiego, sensownego i miłego dla oka, po czym chciał by userzy wybrali które opowiadanie jest najlepsze. Jakby szukał pisarzy to raczej by tu nie wlazł ;] .
Poza tym - to, że napisałeś 175 stron (nie wiem czy a4, a5, a3 a może chodzi o kawałki z papieru toaletowego?) nie powoduje natychmiastowo, że najwięcej się przy nim napracowałeś. Nie oznacza to, że "każdy z wymienionych userów, przy Tobie wymięka". Może niektórzy włożyli w napisanie swoich kilkunastu zdań więcej serca i chęci niż Ty w swoje kilkadziesiąt stron. Nie czytałem Twojego fanficka, nie potrafię go ocenić, ale taka postawa Ci raczej w pisaniu opowiadań nie pomoże.
Może i to wszem i wobec znane, ale powiem to - liczy się nie ilość, a jakość i wkład pracy. Czasem napisanie kilkulinijkowego wiersza może być bardziej wymagające niż stworzenie kilkutomowej książki.


Bodzio napisał:
A i Anonim. Własnie zaczynam pisać drugą książkę, więc nie jesteś w takich działaniach osamotniony Razz


Póki co nikt nie widział pierwszej Razz ...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Master Flamaster dnia Sob 14:59, 22 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Bodzio
Przyjaciel Forum


Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 3485
Przeczytał: 1 temat

Pomógł: 170 razy
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Sob 12:44, 22 Mar 2008    Temat postu:

Master Flamaster napisał:

Bodzio napisał:
A i Anonim. Własnie zaczynam pisać drugą książkę, więc nie jesteś w takich działaniach osamotniony Razz


Póki co nikt nie widział pierwszej Razz ...


I nie zobaczy, światło dzienne ewentualnie ujrzy druga. Ale to nie temat do takiej dyskusji, prawda?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anonim
Człowiek Wiary


Dołączył: 16 Maj 2007
Posty: 768
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 3/3

PostWysłany: Sob 17:15, 22 Mar 2008    Temat postu:

Master Flamaster napisał:

Poza tym - to, że napisałeś 175 stron (nie wiem czy a4, a5, a3 a może chodzi o kawałki z papieru toaletowego?) nie powoduje natychmiastowo, że najwięcej się przy nim napracowałeś. Może niektórzy włożyli w napisanie swoich kilkunastu zdań więcej serca i chęci niż Ty w swoje kilkadziesiąt stron.

To jest 175 stron A4.
A co do tego wkładanego serca to mogę ci powiedzieć, że bardzo się starałem przy jego pisaniu. Nie pisałem na ilość.

Master Flamaster napisał:

Nie czytałem Twojego fanficka, nie potrafię go ocenić, ale taka postawa Ci raczej w pisaniu opowiadań nie pomoże.

Wiesz, tego ficka nikt już na tym forum nie czyta, więc na taką postawę mogę sobie śmieło pozwolić. Very Happy

Bodzio napisał:
A i Anonim. Własnie zaczynam pisać drugą książkę, więc nie jesteś w takich działaniach osamotniony Razz

A są one związane z LOST'em? Jeżeli tak to z chęcią bym przejrzał. Jeżeli nie, to powiedz o czym Very Happy

Pozdro.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Anonim dnia Sob 17:16, 22 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Henioo
Administrator


Dołączył: 02 Cze 2006
Posty: 6820
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1025 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Flocke's home
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Sob 17:41, 22 Mar 2008    Temat postu:

Przyszedł Henioo. Zobaczył spam bez jego udziału i bardzo się zdenerwował. Efektem jest zamknięcie tematu i sprawa w sądzie dla uczestników tego spamowania.

Wiesz no, koperta jest już dla Ciebie gotowa. I zapewniam, że jest odpowiednio gruba Wink ... Więc chyba da się przymknąć oko. Smile /MF


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Największe forum LOST - Zagubieni w Polsce Strona Główna -> Inne / Konkurs Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin