Forum Największe forum LOST - Zagubieni w Polsce
Welcome to the island - Namaste
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

LOST sezon VI: Fanfiction by Krzys
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Największe forum LOST - Zagubieni w Polsce Strona Główna -> LOST - po emisji serialu / LOST / Serial / Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pią 22:55, 28 Sie 2009    Temat postu:

W POPRZEDICH ODCINKACH:
Frank dowiaduje się, że musi wejść do Świątyni, żeby wziąć stamtąd czaszkę Jacoba. Czeka go tam tylko śmierć. Spotyka swojego zmarłego przyjaciela, Setha. "Jesteś tchórzem, Frank"-mówi Seth.


VI


Tytuł: "Wiele osób umiera, ale jedna daje życie"

Postać centryczna: Ilana

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Ilana Wendt, Frank Lapidus, Ben Linus, Jacob

Sceny rzeczywiste:
-Jesteś tchórzem, Frank-powtórzył Seth, wpatrując się na Franka przeszywającym wzrokiem
-Ja.... Myślałem, że nie żyjesz-jęknął Frank
-Bo nie żyję. Ale teraz moja śmierć pójdzie na marne
-Jak to? Przecież nie masz nic wspólnego z tym, co się teraz dzieje- jęczał Frank już ze łzami w oczach
-Mylisz się. Wiesz, dlaczego zginąłem? Ponieważ nie byłem godny przebywać na Wyspie, to miejsce w kabinie pilotów było przeznaczone dla Ciebie. Nie przypadkowo wyznaczyli Ciebie do tego lotu. Już wtedy Wyspa wiedziała, że masz być Kandydatem. Niestety, nasza kłótnia wszystko popsuła. Ale i tak Wyspa znalazła sposób abyś tu trafił, tylko trochę innym sposobem niż wcześniej. I kiedy znów odszedłeś, ściągnęła Cię z powrotem.
-Nie mogę... Wyspa nie będzie sterować moim losem
-Pamiętasz, dlaczego zostałeś alkoholikiem? Pamiętasz ten moment, Frank? Czy teraz chcesz odkupić swoją winę? Teraz masz szansę, nie zaprzepaścić tego!
-Ale... Przecież zginę
-Zastanów się lepiej, czy masz po co żyć
Frank spuścił głowę, a po chwili znów ją podniósł i załzawionymi oczami spojrzał na Norrisa. Patrzył się tak przez moment, ale zaraz ruszył się i zaczął iść w stronę Świątyni. Szedł zrezygnowanym krokiem, wiedząc co go czeka. Seth powiedział mu na pożegnanie: "Dobry wybór", po czym zniknął tak szybko, jak się pojawił.

Kiedy Lapidus wrócił na dziedziniec Świątyni, nadchodził wieczór. Ilana i jej grupa ciągle siedziała przy wejściu, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie pilot ich zostawił. Bram powiedział: "Wiedzieliśmy, że wrócisz", po czym zapalił i podał pochodnię Kandydatowi. Ten stanął przed wejściem do Świątyni i wziął głęboki oddech. Ilana poklepała go po plecach, mówiąc: "Wyspa nigdy Ci tego nie zapomni". Frank odczekał drobną chwilę zastanawiając się nad swoim losem, po czym wszedł do środka zagłębiając się w mrok.

Lapidus wyszedł po kilkunastu minutach, kiedy było juz prawie ciemno, trzymając w ręku czarną czaszkę Jacoba. Ilana i cała jej grupa zerwali się z trawy, na której siedzieli, jakby zobaczyli ducha.
-Frank!...-wykrzyknęła Ilana-Ty żyjesz...
-Na to wygląda...-mruknął Frank spoglądając na siebie. Kiedy tylko zauważył, że trzyma w ręku czaszkę, wypuścił ją z ręki z obrzydzeniem.
-Co Ty robisz?!-wykrzyknął Josh podnosząc czaszkę z ziemi i zabierając się do włożenia jej do skrzyni. Ilana spojrzała dziwnym wzrokiem na Franka, po czym zapytała: "Wszystko w porządku?"
-Nic nie jest w porządku...-wyszeptał Lapidus-Jak ja się tutaj znalazłem?
-Nic nie pamiętasz, Frank?-zapytał Bram, jednak Frank wcale go nie słuchał. Zauważył bowiem szczątki Jacoba w skrzyni i Josha, który kładzie głowę na brzegu korpusu i zabiera się do zszywania jej z resztą.
-Nie możecie tego zrobić...-wyszeptał Frank-On nie może żyć...
-Spokojnie, Frank-uspokajała go Ilana-Co się z tobą stało?
-To już nie Frank...-jęknął Bram patrząc na Lapidusa-On jest teraz jednym z nich
Wtem Frank uderzył Ilanę w twarz tak, że ona upadła na ziemię i zamroczyło ją na chwilę. Lapidus z krzykiem "Nie mogę na to pozwolić!" rzucił się na resztę grupy. Zaczął okładać ich pięściami wykorzystując całą swoją siłę, jednak niewiele zrobił ze względu na swój wiek i nieuzbrojenie. Pobity Bram zastrzelił go przy pierwszej okazji...

Na Świątynię padły pierwsze promienie słońca. Bram spał jak zabity i Ilana musiała szturchnąć go karabinem, żeby się obudził. Andy i Josh również nie spali. Jeden z nich wpatrywał się tępo w ciemne wnętrze Świątyni, więc i jego Ilana musiała "przebudzić". Bram stęknął głośno i przecierając oczy wymamrotał: "Co? Już?"
-Już-odparła Ilana-Zbierz największe części na podstawę stosu, a ja zajmę się mniejszymi.
Bram, już trochę rozbudzony powiedział głośno: "Tak jest", po czym wstał i ruszył w stronę dżungli. Ilana zrobiła to samo, a Andy i Josh zostali, pilnując skrzyni z Jacobem...

Około pół godzimy zajęło Bramowi i Ilanie zbieranie i układanie drewna na stos. Kiedy już wszystko było przygotowane, Bram wciągnął Franka na szczyt stosu, a Andy i Josh wylali ostatnią butelkę alkoholu na Lapidusa i na drewno. Tuż przed zapaleniem stosu Bram wymamrotał kilka słów na temat poświęcenia Franka, o tym, że dobrze zrobili wybierając go jako Kandydata... Po czym Ilana podpaliła stos trzymaną w ręku pochodnią. Kiedy już stos porządnie się palił, Josh i Bram wzięli skrzynię Jacoba, po czym razem z Ilaną i Andym ruszyli zbierać kolejne fragmenty byłego Władcy Wyspy.

Minęły dwa dni... Grupa Ilany przeszła dopiero połowę drogi do kolejnej części Jacoba, gdyż Ben robił sobie coraz częstsze przystanki na odpoczynek. Andy obserwował Linusa i co jakiś czas przynosił Ilanie świeże informacje na temat jego poczynań. Dni dłużyły się coraz bardziej. Ilana wiedziała, że Ben będzie robił sobie coraz dłuższe postoje i zebranie wszystkich części może zająć nawet kilka tygodni. Po czterech dniach nareszcie Andy przyniósł do obozu wiadomość, ze Ben położył nogę Jacoba na miejscu. Ekipa Ilany od razu przyśpieszyła tempa i za około pół godziny byli na miejscu. Niestety, nogi już tam nie było. Ben zastawił na nich pułapkę. Ukrył worek, a sam zaczął grozić bronią Andy'emu i Ilanie. Szybko jednak pojawił się Bram, który poszedł do dżungli za potrzebą. Uderzył Bena w potylicę, niestety w momencie, kiedy ten trzymał odbezpieczoną broń. Linus mimowolnie strzelił, trafiając Andy'ego w ramię. Bram, widząc to, dotkliwie pobił Benjamina.

Wiedział, że to on spowodował postrzał Andy'ego, jednak nie chciał przyznawać się do tego głośno. Andy również nie chciał obwiniać za to Brama, całą winę zwalając na Bena. Na razie jednak nie myślał o niczym, kwicząc z bólu leżąc na piasku. Ilana robiła co mogła, tamując krwotok kawałkiem ubrania. To jednak nic nie dawało.
-Kula musiała trafić w tętnicę-mówiła ze skwaszoną miną.
-Przeżyje? Da się coś zrobić?-pytał Bram podchodząc coraz bliżej Andy'ego.
-Pilnuj Linusa, do diabła! Bo ucieknie!
Bram czyjąc się mocno zagubiony niepewnie przytaknął i cofnął się w stronę Bena, który nadal leżał półprzytomny na piasku. W tym momencie zaczął padać deszcz. Ilana krzyknęła: "No pięknie!", a Andy jęczał coraz bardziej. Deszcz spływał po jego ranie, sprawiając jeszcze więcej bólu. O czym szybko dawał znać Ilanie. Upływu krwi nie dawało się niczym zatamować, był zbyt silny. Andy złapał dziewczynę za rękę, żeby ta przestała uciskać mu ranę i wystękał: "Obiecaj... że Ben zapłaci za to, co zrobił. Obiecaj...".
-Jacob zdecyduje, co z nim zrobić-odparła Ilana-Ale Ty przeżyjesz i będziesz mógł sam powiedzieć Jacobowi, co Linus Ci zrobił. Przeżyjesz...
Jednak Andy już nie słuchał. Jego ręce puściły Ilanę, a głowa upadła na piasek. Krew przestała tryskać z jego rany. Bram patrzył na wszystko, a kiedy tylko zobaczył, że Andy już odszedł, zbliżył się do Bena i kopnął go w twarz tak, że mężczyzna stracił przytomność. Deszcz przestał padać. Ilana wstała od Andy'ego i złapała się za głowę. Po chwili zwróciła się do Brama:
-Idź po Josha i przynieście skrzynię. Trzeba zbudować kolejny stos...

Bram zrobił to, co mu kazano, po czym wszyscy zabrali się za budowę. Kiedy ciało Andy'ego już się paliło, za horyzontem zachodziło słońce. Ben siedział w dżungli przywiązany do drzewa. Grupa Ilany chciała go przesłuchać, ale postanowili zrobić to rano. Ilana poszła pilnować Linusa, a Bram i Josh wybrali dwa namioty z obozu, gdzie złożyli swoje głowy do snu. Zresztą i tak nie mogli spać.

-Ben. Gdzie do diabła jest worek?-pytała Ilana podczas przesłuchania.
Bram i Josh stali z tyłu. Ben w odpowiedzi zaśmiał się i powiedział:
-Naprawdę winicie mnie za śmierć waszego kumpla? Przecież wszyscy dobrze wiemy...
-Zamknij się!-przerwał mu Bram-Odpowiadaj na jej pytania!
Ben popatrzył się tylko z irytacją i dalej mówił:
-...że to Bram jest temu winny. Więc, "do diabła", nie wyżywajcie się...
Ben nie mógł nic więcej powiedzieć, gdyż oberwał w twarz od Brama. Splunął krwią z kwaśną miną i nic więcej na ten temat nie mówił. Ilana za to ciągle zadawała jedno i to samo pytanie: "Gdzie jest worek?".
-Myślisz, że wam powiem?-zapytał szyderco Linus-Więc możecie sobie darować.
-Kim Ty w ogóle jesteś, co?-zapytała Ilana-Pojawiasz się u boku Johna Locke'a od czasów jego "zmartwychwstania" i cały czas wypełniasz jego rozkazy. Manipuluje Tobą przez cały czas, tak? Wyprał Ci mózg?
Ben zaśmiał się.
-Ty nic nie wiesz-rzekł-To wami Jacob manipuluje. Skończcie już pytać, bo to się robi nużące.
Ilana spojrzała nienawistnym wzrokiem na Linusa, po czym poprosiła Brama i Josha na "słówko".

-Co mamy z nim zrobić?-pytała, patrząc na wiszącego spokojnie kilka drzew dalej Bena-Nie zanosi się chyba, żeby zaczął odpowiadać na pytania.
-Ja z nim porozmawiam-zgłosił się Bram-Po swojemu.
-Masz na myśli tortury?
-Chyba musimy to zrobić. Perswazja słowna nic już raczej nie da.
-W porządku. Idź się nim zajmij, a my zaczekamy przy skrzyni.

-Chcesz mnie torturować?-zapytał Ben z uśmiechem, kiedy Bram przyszedł z nożem, zaostrzonymi patykami i liną. Nie odpowiedział na pytanie Linusa, więc ten kontynuował-Naprawdę mnie nie pamiętasz?
-Co?-zapytał Bram, wreszcie zainteresowany tym, co mówi jeniec.
-Daj spokój, byłem już wśród nas za panowania Widmore'a. Pamiętam tą słynną sprawę... Bram, wygnany z Wyspy za sprowadzenie na nią swoich kumpli. Dlaczego wróciłeś, co?
-Jacob mnie odwiedził.
-Jacob... Cię odwiedził?
-Tak. Powiedział, że musze wrócić, bo mam do wypełnienia ważną misję.
-To ciekawe... Przychodzi do zdrajców i do wygnanych, a ja ani razu go nie widziałem. Mimo, iż byłem przywódcą wypełniającym każdy rozkaz! To dlatego nie chcę, żeby Jacob wrócił do życia, bo wtedy znów będę nikim. Powinieneś mnie rozumieć, powinieneś wiedzieć, jak to jest być odrzuconym.
-Rozumiem Cię. Niestety, ja jestem nikim bez Jacoba. Proszę Cię, powiedz, gdzie jest worek, a ja obiecuję, że wstawię się za Ciebie u Jacoba.
-Mowy nie ma-mruknął Ben, a Bram nie zaczął go torturować. Zabrał rzeczy i wrócił do Ilany Josha.

-Nic się nie dowiedziałem-mruknął, czując lekki niesmak. Rzucił pod nogi Ilany nóż, patyki i linę. Ona spojrzała na narzędzia, po czym rzekła:
-Nawet ich nie użyłeś, co?
-Posłuchaj, może po prostu poszukajmy tego worka... Nie mógł go ukryć daleko.
-To tylko strata czasu-odezwał się Josh-On zna tą Wyspę lepiej od Ciebie.
-Bram ma rację-powiedziała Ilana-My pójdziemy poszukać worka, a Ty przypilnuj skrzyni i Linusa.

Rada Brama okazała się trafna; Ben, nie mając czasu na dobre ukrycie worka, zakopał go w ziemi niedaleko plaży. Po jakimś czasie szukania Ilana zobaczyła świeżą, rozkopaną ziemię i w ten sposób odnalazła resztę części Jacoba. Ben nadal był w niewoli, gdyż wszyscy zgadzali się z tym, żeby to Jacob osądził go za wszystkie czyny.
LOST

Retrospekcje:

Czeczenia, rok 1995
-Ilana! Ilana!-rozległ się krzyk po zniszczonym budynku. Po chwili wpadła do niego dwójka ludzi, podtrzymująca trzeciego- rannego.
-[Co się stało?!]*-krzyknęła Ilana, podbiegając do mężczyzn.
-[Rosjanie dostrzegli, że mamy broń!]-jęknął jeden z mężczyzn-[Źle z nim.]
-[Spokojnie, gdzie dostał?]
-[Nie zdążyliśmy sprawdzić. Na pewno pojechali mu po nogach.]
-[Gdybyśmy tylko mieli lekarza...]-jęknęła Ilana, oglądając mężczyznę. Miał ponad sześć ran postrzałowych na nogach, oraz dwie inne, które prezentowały się na jego plecach.
-[Połóżcie go na brzuchu, musimy się tym zająć..]-kontynuowała Ilana. Kiedy tylko mężczyźni wykonali rozkaz, dziewczyna obejrzała jego rany, ale po chwili odsunęła się od rannego i mruknęła-[Nie żyje...]
-[Co? Niemożliwe, przecież przed chwilą jeszcze mógł mówić...]-Jęknął jeden z mężczyzn, ale kiedy tylko zobaczył twarz rannego wiedział, że już z nim nie porozmawia.
-[Kto to zrobił?]-zapytała gwałtownie Ilana po chwili ciszy.
-[Ludzie Bakłanowa. Stacjonują niedaleko, zaledwie kilka ulic dalej. Zauważyli nas, bo ich śledziliśmy].
-[W porządku... Idziemy wyryć napis zemsta na jego oddziale.]
-{W porządku! Chodźmy!]-zawołał jeden z partyzantów, podnosząc w uniesieniu swój karabin. W tej chwili wszyscy mężczyźni, którzy dotychczas siedzieli, albo byli gdzieś za ścianą wstali i zaczęli opuszczać budynek. Łącznie było ich dziewiętnastu, wliczając Ilanę.
-{Jacob! Trzymasz się mnie!}**-krzyknęła Ilana do jednego z mężczyzn. Był to ten sam Jacob, który za ponad dziesięć lat spłonie pod Posągiem. Mężczyzna przytaknął i zbliżył się do Ilany.

-[To tutaj?]-zapytała Ilana, patrząc na grupkę żołnierzy rosyjskich stojących na ulicy.
-[Tak.]-odparł jeden z partyzantów-[Chyba dopiero co przyszli.]
Żołnierze stali na środku ulicy. Część z nich rozglądała się dookoła, ale zdecydowana większość zajęła się oglądaniem rzeczy, które został zrabowane ze zniszczonych domów. Ilana szepnęła do swojego oddziału, że muszą podejść bliżej. Zdecydowali się okrążyć Rosjan; połowa partyzantów przekradła się na drugą stronę ulicy, żeby zapędzić wrogie oddziały w krzyżowy ogień. Grupa Ilany postanowiła przekraść się do pobliskiego budynku, aby stamtąd rozpocząć ostrzeliwanie. Powoli i cicho zbliżali się do tylnego wejścia, aż w końcu od Rosjan dzielił ich tylko jeden blok. Ten zamierzali przejść wewnątrz.
-[Coś mi się tu nie podoba...]-mruknął jeden z partyzantów-[Jeśli tu stacjonują, muszą mieć jakieś zabezpieczenia.]
-[Może nie spodziewają się ataku.]-odparła Ilana, coraz bardziej zbliżając się do tylnego wejścia budynku-[Zresztą wszyscy żołnierze są zajęci rabunkami.]
Partyzant zamilkł na chwilę i rozejrzał się dookoła. Miał złe przeczucia. Spojrzał na ziemię i ujrzał coś metalowego, zakopanego w połowie w ziemi, w połowie w śniegu.
-[Stoimy na polu minowym.]-wyjąkał cicho, aby Rosjanie go nie usłyszeli. Jednak to spowodowało, że niektórzy żołnierze również nie dosłyszeli i mimowolnie postawili kolejny krok. W tym momencie na brzegach i w środku grupy wybuchły małe miny. Oddział Ilany był rozbity. Sama Ilana nie stanęła na minie, jednak ktoś zrobił to za nią. Siła odrzutu podrzuciła nią na chwilę i kobieta znalazła się dalej od grupy. Jedyne, co słyszała, to paniczne krzyki niedobitków: "Rosjanie idą! Usłyszeli wybuchy!", po czym straciła przytomność...

Ilana jakimś cudem znalazła się w szpitalu w Rosji. Kiedy próbowała dowiedzieć się, jak to się stało, usłyszała tylko, że została tutaj podrzucona. Jej stan był bardzo ciężki; lekarze dawali jej nie więcej niż tydzień życia. Ogromne poparzenia na całym ciele były jednym z poważniejszych skutków wybuchu. Szpital ten był bardzo biedny i nie było go stać na bardziej specjalistyczne leczenie. Jedyne, co zostało Ilanie, to nadzieja. I pewien mężczyzna, który pewnego dnia przyszedł ją odwiedzić.

Rosja, dwa dni po rozbiciu oddziału Ilany:
-{Ktoś chce się z Tobą widzieć}-powiedziała pielęgniarka, podając Ilanie coś do picia-{Wyjaśniłam mu Twój stan, ale i tak nalega. Nie miałaś żadnych gości, to byłoby dla Ciebie dobre.}
Pielęgniarka odeszła od dziewczyny, gdyż podszedł do niej owy gość. Okazało się, że jest to Jacob, jej kompan z oddziału w Czeczenii. Jacob wziął krzesło i usiadł obok Ilany.
-{Przepraszam, że nie mogłem przyjść wcześniej}-rozpoczął mężczyzna.
-{Cieszę się, że Cię widzę}-wyjąkała Ilana.
-Przyszedłem, bo potrzebuję Twojej pomocy. Możesz to zrobić? Pomożesz mi, Ilano?
-Tak.
W tym momencie Jacob położył rękę na ramieniu dziewczyny. Ona stęknęła z bólu, ale Jacob nie puścił jej ramienia, tylko mówił dalej.
-{Jutro lekarze zauważą, że Twój stan niezwykle się poprawił. Kiedy tylko będziesz w stanie wyjść, spotkamy się na moście. Łatwo tam trafić, bo jest niedaleko szpitala.}
Jacob wstał i wyszedł. Ilana nie zrozumiała co miały znaczyć owe słowa, jednak w tej chwili wierzyła we wszystko. I bezgranicznie ufała Jacobowi.

Następnego dnia lekarze rzeczywiście zobaczyli że Ilana nie ma już poparzeń na swoim ciele. Chcieli, aby ich szpital okrył się sławą, dlatego wezwali najbardziej najlepszych rosyjskich lekarzy, aby obejrzeli ten przypadek. Na szczęście, Ilana zdążyła uciec, zanim ktokolwiek przybył (zdecydowanie ucieczkę ułatwiło jej to, że szpital był biedny i nie miał prawie żadnych zabezpieczeń). Kiedy zjawiła się na moście, Jacob już tam na nią czekał.
-Kim jesteś?-zapytała Ilana, kiedy tylko stanęła przy Jacobie.
-Jestem Jacob-odparł mężczyzna.
-Jacob nigdy nie rozmawiał ze mną po Angielsku. I nie potrafił leczyć dotykiem, bo inaczej uratowałby tych wszystkich ludzi, którzy ginęli przy nim.
-{Ilana, jestem Jacob. Twój przyjaciel, wieloletni sąsiad. Tylko, prowadzę też inne życie. Tam posługuję się tylko językiem Angielskim.}
-{Inne życie, co? Jakie to życie?}
-{Przewodzę dużej grupie ludzi na odległej Wyspie.}
Ilana zaśmiała się.
-{To ciekawe...}
-{Jak możesz mi nie wierzyć, po tym, co widziałaś? Wywiozłem Cię z Czeczenii, wyciągnąłem spod samych stóp wrogich oddziałów, potem uleczyłem Cię z ran... Okaż mi trochę szacunku.}
-{Co mam dla Ciebie zrobić?}-zapytała Ilana po chwili ciszy
-{Jak mówiłem, przewodniczę dużej grupie osób na odległej Wyspie. Ty musisz mi pomóc, kiedy już tam trafisz. Kiedyś bowiem będziesz leciała samolotem linii Aijra Airways, lot 316. Ten samolot rozbije się na Wyspie. Wraz z Tobą będą także inni wyznaczeni do tego samego zadania. Nie będziecie się znali, dlatego musicie mieć hasło rozpoznawcze. Będzie to pytanie: "What lies in the shadow of the Statue?"; odzew brzmi: "Ille qui nos omnes servabit". Wśród was będzie też przewodnik, osoba, która była już na Wyspie- ta osoba również zna odzew.}
-{Zaraz zaraz...}-powiedziała skołowana Ilana-{Nie pamiętam nawet, jaki to ma być lot.}
-{Spokojnie... Opowiem Ci to kilka razy.}-powiedział Jacob, po czym wraz z Ilaną ruszył spacerem w kierunku końca mostu.

Umiejscowienie odcinka w czasie: od 21 grudnia 2007 roku do 27 grudnia 2007 roku

_____________________________________________________________
Przypisy:
*[]-tłumaczenie z Czeczeńskiego
**{}-tłumaczenie z Rosyjskiego


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Sob 20:33, 29 Sie 2009, w całości zmieniany 7 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Sob 20:32, 29 Sie 2009    Temat postu:

Minęły dwa dni... Grupa Ilany przeszła dopiero połowę drogi do kolejnej
części Jacoba, gdyż Ben robił sobie coraz częstsze przystanki na
odpoczynek. Andy obserwował Linusa i co jakiś czas przynosił Ilanie świeże
informacje na temat jego poczynań. Dni dłużyły się coraz bardziej. Ilana
wiedziała, że Ben będzie robił sobie coraz dłuższe postoje i zebranie
wszystkich części może zająć nawet kilka tygodni. Po czterech dniach
nareszcie Andy przyniósł do obozu wiadomość, ze Ben położył nogę Jacoba na
miejscu. Ekipa Ilany od razu przyśpieszyła tempa i za około pół godziny
byli na miejscu***. Niestety, nogi już tam nie było. Ben zastawił na nich
pułapkę. Ukrył worek, a sam zaczął grozić bronią Andy'emu i Ilanie.
Szybko jednak pojawił się Bram, który poszedł do dżungli za potrzebą.
Uderzył Bena w potylicę, niestety w momencie, kiedy ten trzymał
odbezpieczoną broń. Linus mimowolnie strzelił, trafiając Andy'ego w ramię. Bram,
widząc to, dotkliwie pobił Benjamina.

***-wielka, gigantyczna pomyłka z mojej strony. Miejsce, do którego
przyszła Ilana z Andym, było dawnym obozem rozbitków z lotu 815. Po prostu
zapomniałem o tym napisać Razz . W poprzedniej wersji był dokładniejszy opis
sceny w obozie, gdzie na początku umieściłem oczywiście informację o
miejscu. Niestety, kiedy odcinek okazał się za długi, musiałem streścić tą
scenę, co spowodowało u mnie ową pomyłkę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Sob 23:58, 29 Sie 2009    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Wróg Jacoba przejmuje władzę na Wyspie. Frank zostaje zastrzelony przez Brama. Ben zastawia pułapkę na grupę Ilany, ale sam zostaje przez nich pojmany. Ilana odnajduje worek z częściami ciała Jacoba. Bram próbuje przekonać Milesa, aby nie przyjmował oferty Widmore'a. Na Wyspie pojawia się mężczyzna z zanikiem pamięci, mówiący na siebie Cam.


VII


Tytuł: "Pożarty przez Dym”

Postać centryczna: Cam

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Richard Alpert, Ilana Wendt, Ben Linus, Jacob

Sceny rzeczywiste:
Wróg Jacoba siedział spokojnie w Posągu i patrzył na ogień palący się na środku pomieszczenia. Po chwili kamień zasłaniający wejście odsunął się i do środka wszedł Richard.
-Wzywałeś mnie-oznajmił, stając obok Wroga.
-Tak, musimy wreszcie omówić sprawy dotyczące Wyspy-odparł John Locke, wstając i rozpoczynając spacer po pomieszczeniu-Zacznijmy od naszego miejsca zamieszkania. Powinniśmy przenieść się do starego miejsca.
-Tak jest... John. Jutro z rana zbiorę ludzi i wyruszymy.
Wróg Jacoba przytaknął, po czym powiedział: "I ja ruszę z wami". Richard zrobił wielkie oczy i nic nie odparł, więc Locke kontynuował:
-Jacob popełnił straszny błąd, będąc tak nieobecny w życiu grupy. Tylko Ty go widziałeś, tylko Ty z nim rozmawiałeś... Stał się duchem, w którego trzeba wierzyć, a nie, który istnieje. Kiedy tylko pojawiła się osoba o równej sile i kochająca Wyspę tak samo jak Jacob, ale bardziej materialna, większość przejęła jego stronę. Ja nie popełnię tego błędu. Zamieszkam z wami, w jednym z namiotów, będę dosłownie jednym z was. Każdy będzie mógł ze mną porozmawiać, o rzeczach ważnych, jak i o bzdurach. Będę człowiekiem. Z początku myślałem, żeby też mieszkać w Posągu, ale wtedy popełniłbym tak straszny błąd, jak Jacob.
-Nie wiem co powiedzieć...-wydukał Richard.
-Wiesz, że od momentu śmierci Jacoba będziesz się normalnie starzeć?
-Domyśliłem się. To będzie dla mnie ulga.
John zaśmiał się, po czym kontynuował:
-Musimy też zająć się pasażerami lotu 316, którzy zostali na Hydrze. Konieczna jest natychmiastowa likwidacja.
-Tak, ale Wyspa została przeniesiona kilka dni temu i może ich już nie być w tym czasie.
-Wiem, na pewno ich tutaj nie ma. Ale jakby się pojawili... Zlikwidujcie.
-Jeśli to jest konieczne, oni zginą. Tylko nie wiem właściwie dlaczego, w końcu i tak umrą od przeskoków.
-Powiedziałem, że to konieczne. Im szybciej zginą, tym lepiej.
-Oczywiście-Locke nic więcej nie mówił, więc Richard znów się odezwał-To wszystko?
-Tak, możesz już iść-mruknął Wróg, po czym zaczął oglądać plecionkę, którą kiedyś stworzył Jacob. Richard chciał odejść, jednak odwrócił się i zadał jeszcze jedno pytanie.
-Jak mamy się właściwie do Ciebie zwracać?-zapytał-Ciężko jest mówić o Tobie jako o Johnie Locke'u
-Mówcie mi po prostu Przyjacielu-rzekł Wróg Jacoba z uśmiechem i dalej oglądał dzieło swego poprzednika. Kiedy Richard odszedł, Przyjaciel zerwał plecionkę ze ściany i ze wściekłością cisnął w ogień.

W skrzyni leżały już kompletne zwłoki Jacoba, pozszywane prowizorycznie ze sobą. Nad ciałem stali Josh i Ilana. Bram i Ben stali kilka metrów dalej.
-I co teraz?-zapytał Josh
-Nie wiem-Odparła Ilana wpatrując się w Jacoba-Powinien ożyć...
-Nie będziemy odprawiać żadnych rytuałów, czy coś?...
-Nie bądź głupi. Może powinniśmy odejść, dać mu chwilę czasu?...
Ilana powolnym krokiem odeszła od skrzyni, nie zdejmując wzroku ze zwłok Jacoba. Weszła do dżungli, a za nią poszli Josh, Bram i Ben.

Zatrzymali się kilka drzew dalej, tak, żeby nie widzieć skrzyni i poczęli czekać. Czekali, czekali... Po piętnastu minutach Ben z nieukrywaną satysfakcją w głosie powiedział: "Chyba wasz plan wziął w łeb". Wtedy krzaki poruszyły się. Ilana i reszta podskoczyli i odwrócili swe głowy ku hałasowi. Krzaki szeleściły coraz głośniej, na twarzy grupy Ilany rysowała się coraz większa ulga. Ben żałował, że powiedział ostatnie zdanie. W końcu ostatnią kępę liści odsunęła jakaś ręka i oczom Ilany i reszty ukazał się... Jacob. Był w tym samym ubraniu, w którym skończył swe życie; z jego postaci biła niewyobrażalna potęga i siła.
-Dziękuję, Ilana-powiedział, czując nie mniejszą ulgę niż reszta obecnych osób.

Chwilę po ukończonej rozmowie z Przyjacielem, Richard wyszedł z Posągu, a wejście zamknęło się za nim. Od razu podeszła do niego Vanessa.
-I co?-zapytała z miejsca.
-Jutro wracamy do domu, on idzie z nami-odparł Richard-mówił, żeby nazywać go Przyjacielem.
Vanessa zdziwiła się trochę, jednak nie skomentowała tych nowin. Powiedziała tylko: "Coś jeszcze?"
-Rozkaz eksterminacji rozbitków z lotu Aijra Airways 316 ciągle obowiązuje-rzekł Richard.
-A mówił, co mamy zrobić z nim?-zapytała Vanessa, wskazując na Cama, który rozmawiał właśnie z jakimś Innym.
-Nie, słowem o tym nie wspomniał. To nawet trochę dziwne...
-Chyba musimy sami sobie z nim poradzić...-mruknęła Vanessa-Dotychczas byliśmy dla niego przesadnie mili, ale to musi się skończyć. Nie można od tak sobie przyjść do nas i zamieszkać, zasłaniając się luką w pamięci.
-Co masz na myśli?-zapytał Richard.
-Zobaczysz-powiedziała Vanessa, po czym ruszyła w stronę jakiegoś Innego, wołając go po imieniu-Hej, Adam!

-...A on wtedy do mnie: "Hej, nowy dokąd idziesz?"-opowiadał Cam swojemu nowemu kumplowi. Inny nie odzywał się, tylko przytakiwał-Ja mu mówię, że wybieram się po wodę dla nas. Wtedy facet wyrwał mi z ręki zgrzewkę butelkę i powiedział stanowczym tonem, że sam pójdzie...-Cam przerwał, gdy zobaczył idących w jego stronę Adama i Vanessę. Richard stał z tyłu nadal ciekawy, co Inni szykują w wiadomej sprawie. Cam, zobaczywszy Adama, powiedział: "O, o wilku mowa. Masz jakąś spra...". Nic więcej nie zdołał powiedzieć, gdyż Adam doskoczył do niego i z całej siły uderzył go w twarz. Cam padł nieprzytomny na ziemię...

Plaża pod Posągiem, zaraz przy dżungli. Cam siedzi przywiązany do słupa, nadal nieprzytomny, a naprzeciwko niego siedzi Adam, wpatrując się w niego uważnie. Po chwili podszedł do niego Richard, a wtedy Adam odezwał się, jakby do siebie: "Dziwne... Tak mocno go uderzyłem, a on nie ma ani śladu...". Te słowa zbudziły Cama, który drygnął na dźwięk głosu Adama i powoli otworzył oczy.
-Co... Co się stało?-zapytał, rozglądając się. Dookoła niego zaczęli zbierać się Inni, na czele z Vanessą.
-Powiedz mi dokładnie, co pamiętasz?-zapytał spokojnie Adam.
-Co...To jakieś przesłuchanie? Co wy tu urządzacie?
Adam spoliczkował Cama, po czym powtórzył pytanie:
-Co pamiętasz?
-Nic nie pamiętam, przecież cały czas powtarzam!-krzyknął Cam, zdenerwowany całą sytuacją.
-Mówiłeś, że pamiętasz jakieś potworne rzeczy. Opowiedz mi o nich.
-Człowieku, przecież to nie było nic konkretnego... Same przebłyski, które nie mówią mi nic o mnie, ani o Wyspie...
-Cam, masz mi je opisać.
-Widziałem umierających ludzi, w porządku?! Setki, tysiące umierających ludzi! Wszyscy ginęli, a ja stałem wśród nich i nic nie mogłem zrobić! Nic!
-Masz mi opisać dokładnie, kto umierał!-wrzasnął Adam, gwałtownie wstając z krzesła, na którym siedział-I gdzie to było?!
-Nie rozumiesz, że mam zanik pamięci?!-Cam zaczął się szarpać i próbował rozerwać więzy. Po chwili sznur zaczął pękać, a Cam z okrzykiem: "Nic... Nie pamiętam!..." rozerwał więzy, wstał i chciał rzucić się na Adama. Jednak w tym samym momencie po plaży rozległ się długi, przerażający ryk. Cam zatrzymał się i zaczął nerwowo rozglądać dookoła siebie nie wiedząc, skąd dochodzi dźwięk. Inni bez chwili namysłu skierowali swe twarze ku dżungli. Po grupie zaczęły rozchodzić się szmery.
-Co On tutaj robi?-zapytał jakiś Inny, stojący przy Vanessie-Przecież wszyscy jesteśmy osądzeni.
-Nie, nie wszyscy-powiedziała Vanessa, kierując swą twarz na Cama. Reszta najbliżej stojących Innych poszła w jej ślady.
-Co?!-wykrzyknął Cam, nie mając pojęcia, dlaczego wszyscy na niego patrzą.

-Dziękuję, Ilana- rzekł Jacob, czując wielką ulgę.
-Jacob...-szepnęła Ilana, po czym... rzuciła mu się w ramiona. Szybko jednak opamiętała się i zawstydzona odsunęła powoli, trzymając się torsu mężczyzny.
-Przepraszam...-wymamrotała.
-Nic się nie stało-zaśmiał się Jacob-Ja też się cieszę, że was widzę. Chociaż... nie ze wszystkich.
Tu Jacob skierował wzrok w stronę Brama i stojącego obok Bena. Ben skulił się nagle pod ciężarem wzroku Jacoba, poczuł się niewyobrażalnie mały i nędzny. Bram puścił linę, za którą go trzymał, gdy Jacob zaczął zbliżać się do nich. Odsunął się dalej, aby były Władca Wyspy miał miejsce, żeby rozprawić się z Linusem i wtedy stała się rzecz niewyobrażalna: Jacob zmienił tor swojego chodu i okazało się, że to nie do Bena się zbliżał. Doszedł do Brama i uderzył go w twarz, a ten upadł na kolana; i nie miał zamiaru wstawać.
-Za co?-zajęczał były Inny
-Jeszcze się pytasz, za co?-zapytał Jacob, który stał się niezwykle groźny. Nie w mowie, gdyż mówił spokojnym, stonowanym głosem, ale w samej postawie-Zaufałem Ci, powierzyłem tak ważną dla Wyspy misję, a Ty co? Powierzyłeś pytanie innym ludziom; założyłeś sobie sektę.
-Przepraszam, myślałem, że jak będzie więcej osób, to będzie większa skuteczność...-tłumaczył się Bram, prawie przez łzy.
-I tak wszyscy Twoi ludzie zginęli w samolocie. Zresztą to nie wszystko. Najgorsze jest to, że zacząłeś walczyć z Widmorem. Zrobiłeś sobie prywatę, wykorzystując misję, którą Ci powierzyłem.
-Broniłem tylko Wyspy...
-Nie, Ty się mściłeś.
-W porządku, przepraszam...-Bram zaczął płakać-Źle zrozumiałem swoją misję... Przepraszam... Tylko mnie nie zabijaj...
Bram zaczął całować stopy Jacoba, płacząc i prosząc o litość. W końcu Jacob odsunął się od niego i powiedział: "Ale znaj moją łaskę. Daruję Ci życie, będziesz mógł zamieszkać razem z nami." Bram nie przestał płakać, tylko wyjęczał: "Dziękuję... Dziękuję...".
-Ty też znaj moją litość-rzekł Jacob, zbliżywszy się do Bena. On również, tak samo jak Bram, klęczał.
-Możesz wracać do swoich ludzi-kontynuował Jacob, rozcinając więzy jeńcowi-Wybaczam Ci Twój czyn. Żyj dalej, jako pies swojego pana.
Ben wstał i popatrzył chwilę na Jacoba, ale nic nie odrzekł. Po chwili odwrócił się w stronę dżungli i odszedł...

-Co wy robicie?! Zostawcie mnie!-krzyczał Cam, będąc ciągnięty przez czterech Innych. Kiedy odeszli wystarczająco daleko w głąb dżungli, jeden z Innych złapał za linę, po czym przywiązał ją do skrzyżowanych na plecach rąk Cama. Drugi koniec przywiązał do drzewa.
-No, zobaczymy teraz, kim naprawdę jesteś-mruknął Inny, po czym zwrócił się do reszty obecnych osób-Wrócimy po niego jutro rano. Jeśli jeszcze będzie żywy...
-Co wy robicie?! Wracajcie tutaj! Wracajcie!-krzyczał Cam patrząc, jak Inni odchodzą. Chciał za nimi biec, jednak lina była zbyt krótka. W końcu padł na kolana i zaczął nerwowo rozglądać się po dżungli. Jakby czując, że zaraz coś na niego wyskoczy.

Richard i Vanessa spacerują po plaży.
-Myślę, że może być z innego czasu-mówił Alpert.
-Co?-zapytała Ilana, jakby zbudzona ze snu.
-Ludzie zaczynają skakać w czasie po przeniesieniu Wyspy, tak? To wiemy. A jeśli kiedyś w przeszłości, albo przyszłości, Wyspa została przeniesiona i nasz nieznajomy zaczął skakać w czasie? Gdzieś pomiędzy przeskokami uderzył się w głowę, co spowodowało utratę pamięci.
-Ciekawe... To by wyjaśniało, dlaczego tak nagle pojawił się na Wyspie.
-Właśnie-odparł z uśmiechem Richard zadowolony, że jego teoria podoba się Vanessie.
Nastała chwila milczenia. Richard i Vanessa zatrzymali się i spojrzeli za horyzont, na wiszące nisko, czerwone słońce, które rzucało ścieżkę światła na ocean. W końcu Richard znów się odezwał:
-Co zrobimy, jak On pozytywnie osądzi Cama? Chyba nie wyrzucimy go z obozu.
-Po tym, jak go przyjęliśmy? Na pewno nie-odparła Vanessa-Tylko trochę się obawiam wcielenia do naszej grupy kolejnego przybysza z przyszłości. Ty byłeś przy tym, więc wiesz najlepiej, co zrobili poprzedni goście.
-O nie nie nie... Pamiętaj, że jeden się zasłużył. Zresztą to nie pochodzenie świadczy o człowieku, a to, jaki jest.
-Faktycznie, Cam wydaje sie być porządny. Jutro zdecydujemy, co z nim zrobić.
Vanessa i Richard znów odwrócili swe głowy w stronę zachodu słońca.

Ranek dnia następnego. Vanessa, Richard i czterech Innych, którzy wcześniej wywlekli Cama do dżungli, idą przez las, aby sprawdzić, co stało się z mężczyzną. Dochodzą do drzewa i widzą, że Cam śpi na ziemi w takim samym stanie, w jakim go zostawiono. Leżał na ziemi z jedną nogą wyciągniętą, a drugą schowaną pod siebie.
-Oszczędził go?...-zapytał jeden z Innych, przyglądając się sytuacji z niedowierzaniem. Kolejny Inny doskoczył do Cama i zaczął go budzić.
-Hej, co się stało? Co sie stało?-pytał mężczyzna, budząc Cama.
-Co?... Co?...-wyjąkał Cam, będąc jeszcze w pół-śnie. Po chwili rozbudził się i podniósł z grymasem bólu na twarzy.
-Co się stało?-powtórzył Inny.
-Co... Jak to co się stało?-zapytał Cam, czując ból w całym ciele po niewygodnej nocy-Nic się nie stało...
-Jak to nic się nie stało?-zapytał poważnie Richard, a w jego głosie słuchać było rozkazujący ton-Co widziałeś?
-Nic nie widziałem... Nikt nie przybył.
Vanessa, Richard i reszta Innych po tych słowach zamienili się w słupy soli. Z zaskoczonymi minami zaczęli wpatrywać się w Cama. Ciszę przerwała Vanessa.
-Rozwiązać go-powiedziała, a dwóch Innych od razu zaczęło rozwiązywać mężczyznę.
-Teraz to mnie rozwiązujecie, tak?-pytał z oburzeniem Cam-A wcześniej spędziłem całą noc na gołej ziemi.
-To było konieczne. Zawsze dokładnie sprawdzamy ludzi, których chcemy przyjąć do naszej grupy. A skoro Ty nic nie pamiętasz, trzeba było Cię sprawdzić w wyjątkowy sposób.
-Naprawdę... Chcecie mnie przyjąć?
Vanessa popatrzyła się pytająco na Richarda, a ten powiedział do niej:
-Cóż, Przyjaciel o nim nie wspomniał, sędzia go oszczędził, więc...-tu Richard zwrócił się do Cama-...Tak.
Cam wstał z ziemi, po czym odetchnął głęboko i spojrzał Richardowi prosto w oczy. Po wymianie spojrzeń Cam wyszeptał: "Dziękuję", po czym odszedł w kierunku obozu...

Widzimy czyjeś oko, które powoli się otwiera. Kiedy kamera odjeżdża dalej, widzimy, że oczy otworzył leżący w namiocie Jacob. Jacob wstał i wyszedł z namiotu, który mieścił się w dawnym obozie rozbitków z lotu 815. Były Władca Wyspy spojrzał na inne namioty, z których powoli i ospale wychodzili kolejni członkowie grupy Jacoba.
-Dzień dobry-rzekł z uśmiechem Jacob, wpatrując się w Ilanę.
-Dzień dobry, Jacob-odparła Ilana odwzajemniając uśmiech.
Jacob i Ilana wpatrywali się w siebie przez chwilę, w końcu chwilę ciszy przerwał Bram.
-Co zrobimy z tą skrzynią, co leży w dżungli?-zapytał.
-Zostawimy-odrzekł Jacob-Tam gdzie idziemy, nie będzie nam potrzebna.
-Idziemy do Twojego wroga, tak?-zapytała Ilana, podchodząc do Jacoba. Po niej zbliżyli się Bram i Josh-Przywrócisz ład na Wyspie?
-Nie, idziemy sie osiedlić.
-Jak to osiedlić? Myślałam, że będziesz walczył o władzę na Wyspie.
-Spokojnie, Ilana, bez pośpiechu-rzekł Jacob, kładąc rękę na ramieniu kobiety-Wszystko w swoim czasie.
-To dokąd właściwie idziemy?-zapytał Bram.
-Do Baraków-rzekł z uśmiechem Jacob, po czym ruszył do drogi. Za nim uszyła Ilana, Bram i Josh. Ostatnie ujęcie pokazało plażę z lotu ptaka, oraz grupę Jacoba, która opuszczała ją mając nadzieję na zamieszkanie w Barakach.
LOST

Retrospekcje:

Mała polanka w środku dżungli. Cam stoi wśród dużej, około pięćdziesięcioosobowej grupy osób i przypatruje się czemuś. Oto dalej od grupy, tuż przy dżungli stoi dwóch mężczyzn; jeden z nich trzyma w ręku włócznię. Nie widzimy ich twarzy. Naprzeciwko jednego z mężczyzn stoi mężczyzna w podeszłym wieku, około pięćdziesięciu lat. Wtem osoba trzymająca włócznię podnosi ją i jednym sprawnym ruchem przebija staruszka na wylot. Staruszek wypluł strużkę krwi z ust, po czym skonał. Mężczyzna wyciągnął włócznię z ciała biedaka i pozwolił mu upaść na ziemię. Wtedy wszyscy ludzie stojący na polanie przewrócili się bezwładnie na ziemię, tak jakby ktoś w jednej chwili zatrzymał ich serca. Cam stał wśród trupów, nie wiedząc zupełnie co się dzieje. Jedynymi osobami, które przeżyły masakrę, był właśnie on i dwójka mężczyzn stojących przy dżungli.

Owa scena pojawia się wiele razy w myślach Cama, jednak za każdym razem inaczej. Niezmienna pozostawała polana, Cam, oraz mężczyzna zabijający staruszka. Wszystko inne, czyli ludzie stojący na polanie, staruszek, oraz drugi mężczyzna stojący przy dżungli za każdym razem byli inni. Zmieniał się również sposób uśmiercenia staruszka. Raz było to pobicie na śmierć, raz zatłuczenie kijem, następnym razem został zastrzelony ze średniowiecznego pistoletu... Nie zbrakło też dekapitacji przy użyciu miecza, czy po prostu poderżnięcia gardła nożem.

W umyśle Cama krążyło jeszcze jedno wspomnienie, różniące się od poprzednich. Cam spacerował po małym miasteczku, przypominającymi pozostałości po jakiejś starej cywilizacji. Miasto nie było jednak zniszczone przez ząb czasu. Proste budynki mieszkalne zbudowane z wapienia i granitu były poobwieszane wiszącymi z okien, kolorowymi materiałami. Wejścia do budynków również zasłaniał owy materiał. Farba, którą namalowane były przedziwne ozdoby na ścianach nie starła się, wręcz przeciwnie. Była świeża i błyszcząca. Miasto było puste. Cam, spacerując pomiędzy blokami, słyszał rozmowę dwóch mężczyzn. Nie widział ich jednak.
-Co zrobimy z tym wszystkim?-zapytał jeden z mężczyzn-Pobudowali się tu, że aż żal niszczyć.
-Musimy zrównać z ziemią chociaż miasto-odezwał się drugi głos.
-A Posąg?
-Będziemy musieli zostawić. Wszystko przez tą klątwę. Gdyby jej nie rzucili, można by zniszczyć również i Posąg.
-Świątynie też zostawmy. Niech stoi, oddając hołd Władcy Wyspy.

Umiejscowienie odcinka w czasie: Od 27 grudnia 2007 roku do 28 grudnia 2007 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Sob 23:59, 29 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 14:18, 30 Sie 2009    Temat postu:

Postanowiłem stworzyć plakat promocyjny mojego fanficka Smile . Zrobiłem go w paintcie, więc od razu mówię, żadnych rewelacji nie ma Razz . Imiona napisane czerwoną czcionką to nowe postacie. Ich zdjęcia powinny znajdować się na miejscu napisu.

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Sob 20:47, 05 Wrz 2009    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Desmond mówi Charliemu, że Claire z Aaronem opuści Wyspę. Młody rockman, chcąc poświęcić się dla ukochanej, oddaje swoje życie w zamian za uratowanie Claire. Sun przenosi Wyspę, tym samym ją opuszczając.


VIII


Tytuł: "Nasz wspólny przyjaciel"

Postać centryczna: brak

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Sun-Hwa Kwon, Desmond Hume

Sceny rzeczywiste:
Port, u którego brzegu przybiła łódź o nazwie "Our mutual friend". Na łodzi słychać muzykę, grupa ludzi krząta się po pokładzie. Jedni rozmawiają, drudzy tańczą, jeszcze inni popijają drinki... Kolorowe lampki porozwieszane od dziobu do masztu rozświetlają mrok nocy, oraz twarze gości. U wejścia do kajuty zawieszony był transparent "Happy New Year", a niżej "2008". Wśród gości stała Penny i popijała drinka, rozmawiając z gośćmi. Rozmowa postępowała coraz dalej, a Penelope stawała się coraz bardziej niespokojna, rozglądając się dookoła. W końcu przeprosiła gości i przeciskając się przez tłum weszła do kajuty. W środku, na łóżku, spał Charlie. Obok, na krześle, siedział Desmond trzymając się za głowę.
-Co się stało, Des?-zapytała Penny-Czemu nie przebywasz z gośćmi?
-Des uniósł głowę i wtedy Penny ujrzała, że mężczyzna ma łzy w oczach.
-Jestem mordercą...-wyszeptał.
-Dlaczego? Co się stało?
-To z mojej winy zginął Charlie, a Claire nie opuściła Wyspy...
-Nie mów tak. Ty tylko mówiłeś to, co widziałeś. Nie mogłeś przecież ratować Charliego przez wieczność.
-Nie, to nie było tak, jak myślisz... Jestem cholernym egoistą. Nie widziałem, jak Claire opuszcza Wyspę... Widziałem śmierć Charliego, a potem nas, całujących się na statku. Skłamałem, żebyśmy mogli być razem. Jestem cholernym egoistą...
Penny przytuliła Desmonda, po czym powiedziała:
-To wszystko przez tą Carole... Po co ją zapraszaliśmy?
-Chcieliśmy zaprosić Kate, a okazało się, że ktoś inny wychowuje Aarona-odparł Desmond-Zrobiła się niezręczna sytuacja. Ale dobrze, że wyciągnęła temat swojej córki, przynajmniej nie łudziłbym się dłużej, że to nie ja zabiłem Charliego.
-Bo to nie Ty go zabiłeś. Nie mogłeś przecież ratować go przez wieczność.
Des jeszcze bardziej się rozpłakał, a Penny przytuliła go do swoich piersi.

Równolegle do tej imprezy sylwestrowej odbywała się inna, również za sponsorowana przez rodzinę Widmore. Ta miała miejsce w biurowcu Widmore Corporation, a jej organizatorem był sam Charles Widmore; w holu, na parterze budynku miało miejsce świętowanie Nowego Roku, na które przyszła większa część pracowników Widmore Corporation, oraz kilka osób, które prywatnie znały Charlesa. Z tymi właśnie osobami Charles ucinał właśnie pogawędkę przy drinku. Rozmowę przerwała jednak wizyta dwóch mężczyzn, którzy nie dostali zaproszenia od organizatora.
-Czego?-zapytał Widmore na widok mężczyzn-Nie widzicie, że rozmawiam?
-Możemy na słówko?-odezwał się jeden z mężczyzn-Mamy bardzo ważną sprawę.
Charles przeprosił kolegów i wraz z mężczyznami odszedł od tłumu, chowając się w ciemnym korytarzu niedaleko głównego holu.

-Co się stało?-zapytał, kiedy już znajdowali się w odosobnionym miejscu-Znowu kamera się zepsuła?
-Przecież już pan rozkazał, żeby Arabowie sami rozwiązywali ten problem-odezwał się drugi z mężczyzn-Mamy coś nieporównywalnie ważniejszego.
-Dobrze, ale mam nadzieję, że to coś jest warte przerwania rozmowy z panem Hanksem.
-Ktoś wyszedł-powiedział pierwszy mężczyzna z satysfakcją w głosie, a oczy Widmore'a zrobiły się prawie dwa razy większe-W Tunezji. Ktoś skorzystał z wyjścia.
-Przysłali nagranie?-zapytał Widmore po chwili ciszy.
-Tak jest. Właśnie je dostaliśmy, powinien pan natychmiast to zobaczyć.
Charles patrzył się przez chwilę tęsknym wzrokiem na bal, ale po chwili zakrzyknął:
-Pal licho gości! To jest ważniejsze. Chodźmy!
Charles ruszył w głąb korytarza, a za nim pobiegli dwaj jego pracownicy.

Widmore i dwaj mężczyźni wbiegli do jakiegoś gabinetu, gdzie na biurku leżał laptop. Jeden z mężczyzn złapał za laptop, po czym włączył jakiś filmik.
-Proszę-rzekł mężczyzna, podsuwając laptop po twarz swojego szefa.
Z początku na monitorze nie było nic widać, tylko czarny obraz. Szybko jednak obraz przeszedł na podczerwień i Widmore dojrzał, że naprzeciw kamery ktoś leży. Ten ktoś szybko wstał, wtedy Charles dojrzał, że nieznajomy ma długie włosy. Tajemnicza osoba schyliła się tak, jakby wymiotowała, po czym wytarła usta ręką i ruszyła w stronę kamery. Zajrzała w obiektyw tak, że dokładnie było widać całą jej twarz-Widmore jeszcze bardziej zbliżył się do ekranu laptopa.
-To... córka Paika-wyszeptał.
Owa córka Paika tymczasem przeszła za kamerę, a film skończył się. Widmore wyprostował się i nie patrząc wcale w oczy swoim pracownikom, powiedział:
-Mam nadzieję, że została przechwycona.
-Tak jest-odparł jeden z mężczyzn-Kiedy tylko wyszła, wysłano po nią jeden samochód.
-To dobrze...-szepnął, po czym usiadł na fotelu ustawionym za biurkiem i zaczął dumać. Pracownicy stali i nie odzywali się, a Charles mówił sam do siebie:
-Córka pana Paika... To jednak wróciła na Wyspę. Ale po co miałaby ją przenosić? Żebym ja się tylko dowiedział...
Nagle wstał i wydał komendę:
-Lecę do Tunezji. Natychmiast szykujcie samolot.
-Teraz?...-zapytał niepewnie jeden z pracowników-A przyjęcie?...
-Odwołać. Powiedzcie, że... że sprawy prywatne zmusiły mnie do opuszczenia kraju. Musiałem odwiedzić córkę, która zachorowała. Nie ma czasu czekać. Trzeba teraz lecieć, tak jest, trzeba lecieć. Upewnijcie się, kiedy samolot będzie gotowy, a ja pojadę się spakować.
-Tak jest-odpowiedzieli zgodnie mężczyźni, po czym ruszyli w stronę głównego holu, aby odwołać przyjęcie.

Pustynia w Tunezji, dzień następny. Przez piaski przedziera się Sun, zmęczona i ze spieczonymi ustami. Ma zakurzone ubranie i włosy w nieładzie. Po długim marszu kobieta zatrzymała się i przysłaniając oczy ręką zaczęła wpatrywać się przed siebie. Zza wydmy bowiem wynurzył się samochód i czyniąc tumany kurzu, zaczął jechać w kierunku Sun. Kobieta podbiegła, żeby szybciej znaleźć się przy samochodzie. Kiedy oba obiekty zbliżyły sie do siebie, wóz zatrzymał się, po czym wyłonił się z niego Arab. Za nim wyszedł drugi.
-Pan Widmore-powiedział Arab, otwierając tylne drzwi samochodu.
Sun bez słowa wsiadła do środka, a jeden z mężczyzn podał jej butelkę z wodą.

Charles Widmore idzie jakimś korytarzem, chociaż bardziej przypominało to bieg, niż chód. Razem z nim szedł jeden z jego pracowników, a dookoła kręcili się Arabowie. Na zewnątrz był pewnie duży upał, gdyż wszystkie twarze były oblane potem. Za oknem widać było pustynię, aż po horyzont. Po krótkim marszu kazał zaczekać swojemu pracownikowi, a sam wszedł do pomieszczenia. Na jego środku stało krzesło, na którym siedziała Sun. Wyglądała tak samo jak wcześniej, nie miała tylko spieczonych ust. Obok niej stał Arab.
-[Wyjść!]*-rozkazał Charles, a mężczyzna posłusznie opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.
-Witam, panie Widmore-odezwała się Sun, która na widok mężczyzny rozluźniła się. Siedząc dotychczas w majestatycznej pozie, teraz wyciągnęła nogi i zrzuciła ręce z kolan.
-Jaki ten świat mały-dopowiedziała po chwili.
-Sun...-powiedział Widmore, siadając obok niej-Co Ty tutaj robisz? Co takiego się stało, że musiałaś przesunąć Wyspę?
-Nic wielkiego. Przesunęłam ją, tylko po to, by opuścić Wyspę.
-Straciłaś rozum?-oburzył się Charles-Przecież takie zachowanie jest... jest... niedopuszczalne! Przesunięcie Wyspy to ostateczność, cholerna ostateczność, w przypadku największego zagrożenia! Zapisałaś sobie tym samym wyrok śmierci-Charles wstał i stanął nad Koreanką-Dziwię się, że do tej pory przeżyłaś. W takim razie ja jestem zmuszony Cię zabić.
-Nie unoś się, Charles... Jak tylko Ci powiem, dlaczego ją opuściłam, zmienisz zdanie.
-Dlaczego ją opuściłaś?
-Zrobiłam to, aby... ściągnąć Cię na nią z powrotem.
Charles przez chwilę stał bez słowa, jednak po chwili usiadł i odetchnął głęboko.
-Dlaczego chcesz mnie na nią ściągnąć?-zapytał.
-Zapytaj lepiej, jak zamierzam to zrobić-rzekła z lekkim uśmiechem Sun.
-Dobrze: Jak zamierzasz to zrobić?
-Powiedz mi najpierw, jak udało Ci się zdobyć współrzędne Wyspy po raz pierwszy.
-Nie mam zamiaru Ci nic mówić.
-Chcesz wrócić na Wyspę, czy nie?
-W porządku-Charles złapał się za głowę, po czym wytarł pot z czoła i zrezygnowanym głosem zaczął mówić-Nie ja je zdobyłem, tylko moja córka. Ja tylko je ukradłem.
-W takim razie pewnie nie wiesz o stacji Latarnia...
-O... jakiej stacji?
-Stacji Inicjatywy Dharma o nazwie Latarnia. Wiesz, gdzie mieszka Eloise Hawking?
-Tak, ten kościół, którym się opiekuje. Ale tam nie ma żadnej stacji.
-Mylisz się. Dzięki niej Inicjatywa Dharma trafiła na Wyspę, dzięki niej my na nią wróciliśmy i dzięki niej TY na nią wrócisz.
Scenę zakończyło zbliżenie na zszokowaną twarz Widmore'a.

Nie nadszedł nawet wieczór, kiedy Charles wraz z Sun z powrotem był w Los Angeles. W głowie Widmore'a czaiła się tylko jedna myśl: poznać tajemnicę Eloise, tajemnicę, którą ukrywała przed nim przez całą jego starość. Nie mógł pojąć, jak kobieta, z którą kiedyś coś go łączyło, mogła zataić takie miejsce, jak stacja Dharmy służąca do odnajdywania Wyspy- był tym samym bardzo zdenerwowany. Kiedy tylko jego samochód podjechał pod kościół, pani Hawking wiedziała, że coś jest nie tak. Widząc przez okno Zakrystii, w której znajdywało się jej mieszkanie, jak Widmore energicznie wychodzi z samochodu, a za nim pokazuje się Sun i kilku jego pracowników, czuła, że Charles idzie tu tylko w jednym celu. Prawie natychmiast wbiegła do kościoła, po czym po schodkach na korytarz. Na końcu wpadła do stacji, zamykając za sobą drzwi. Zdążyła, gdyż Charles na początek dzwonił do drzwi kościoła. Gdy nikt nie otwierał, kazał swoim pracownikom je wyważyć.
-Przeszukać każdy kąt tego miejsca!-krzyknął, plując się prawie, a czterej jego ludzie ruszyli na poszukiwania.
Schody odnaleziono szybko, a tym samy odnaleziono stację. Widmore próbował otworzyć masywne drzwi, a gdy nic się nie działo, kazał zrobić to swoim ludziom.
-Nie da rady-oznajmił po chwili jeden z nich-Musi być zamknięte od wewnątrz.
Charles zastanowił się przez chwilę, po czym podszedł do drzwi i powiedział łagodnym, prawie śpiewającym głosem: "Eloise...".
-Odejdź!-odezwał się głos zza drzwi-Nic tu po tobie!
-Eloise, otwórz-Nie ustępował Widmore-Twój opór jest daremny.
-Nigdy nie otworzę tych drzwi! Nie możesz dostać się do stacji.
-Przecież i tak się do niej dostanę. Jeśli mi nie otworzysz, to każę posłać po laser, który zrobi w tych drzwiach piękną, dużą dziurę. Dobrze wiesz, że mogę to zrobić.
Po chwili ciszy drzwi szczęknęły, a Eloise krzyknęła: "Możesz wejść!". Charles kazał swoim ludziom otworzyć drzwi, a oni posłusznie wykonali rozkaz. Po wejściu do środka Widmore zaczął oglądać z zachwytem Latarnię. Patrzył na ogromne wahadło, które już się nie poruszało, wielką mapę Świata na podłodze... Szybko jednak jego zachwyt minął, gdyż pani Hawking się odezwała:
-I tak nic Ci z tego nie przyjdzie-powiedziała-Wyspa została przesunięta, a nowych współrzędnych nie ma.
-Obiecuję Ci, że nie pozwolę mu zabić wszystkich ludzi na Wyspie-odezwała się Sun-Tylko pomóż nam.
Eloise zaśmiała się, po czym powiedziała:
-Ech, dziewczyno, po co w ogóle przystałaś do tego... człowieka?
-Mam swoje powody.
-To wiedz, że nawet gdybym chciała wam pomóc i tak bym nie mogła. Wtedy wiedziałam wszystko, widziałam równania, czułam, które będą dobre, a które nie... Teraz nie wiem już nic. Musisz zrozumieć, że nie jestem fizykiem, a nawet gdybym była i tak szanse na znalezienie Wyspy byłyby nikłe. Ona może być w dowolnym miejscu na Ziemi.
-Czyli nie możesz nam pomóc?-zapytał Charles, po czym odwrócił się w stronę Sun-Brawo, dziewczyno! Zmarnowałaś tyle mojego czasu, żeby teraz skończyć w martwym punkcie!
-Spokojnie, zastanówmy się!...-mówiła Koreanka, której powoli spływał pot z czoła. Postanowiła jednak się uspokoić i zaczęła rozglądać się po stacji. Spojrzała na tablicę, która teraz była czysta, po czym odwróciła się do pani Hawking i zapytała: "Mówiłaś, że tą stację stworzył pewien młodzieniec, tak? Jeśli mamy szczęście i był on ostatecznie młody, to nadal żyje."
Eloise stanęła jak wryta; po raz pierwszy żałowała tego, że tak dużo powiedziała, podczas gdy kazała rozbitkom wsiadać do samolotu linii Aijra Airways.
-Nie zaprowadzę was do niego!-powiedziała szybko i stanowczo.
-Zaraz zaraz, o co tu chodzi?-odezwał się Widmore, który widocznie był nie w temacie.
-Mówimy o człowieku, który zbudował tą stację-wyjaśniła Sun-Jeśli wtedy stworzył to wielkie wahadło i całą serię równań prawie z niczego, to teraz będzie w stanie powtórnie odnaleźć Wyspę.
Twarz Widmore'a rozjaśniła się, jakby spłynęła na niego nadzieja. Słowa: "będzie w stanie ponownie odnaleźć Wyspę" na pełniły go taką radością i rządzą władzy, że nie darowałby sobie, jakby to teraz zaprzepaścił.
-Eloise, porozmawiajmy przez chwilę na osobności-powiedział najspokojniej jak umiał, a pani Hawking skierowała swe kroki ku wyjściu ze stacji. Charles po chwili uczynił tak samo.

-Eloise, Eloise...-mówił Charles, kiedy oboje byli w kościele i przechadzali się niedaleko ołtarza-Dlaczego musiało się między nami popsuć?
-Tylko Ty jesteś temu winien-odparła srogo pani Hawking-Zdradziłeś mnie z inną kobietą.
-Ty byłaś poza Wyspą, cały czas kontrolowana przez naszych ludzi. Nie mogłem się do Ciebie zbliżyć, żeby się nie wydało, że opuszczam Wyspę. A jak wiesz, mężczyzna nie wytrzyma długo bez seksu-Widmore zakończył zdanie ironicznym uśmieszkiem.
-O tym chciałeś ze mną rozmawiać? Bo chyba masz teraz inne sprawy na głowie, ważniejsze ode mnie.
-Tak, właśnie tak... Powiedz mi, dlaczego Ty bronisz tych ludzi na Wyspie? Przecież już dawno nie należysz do nich.
-Mylisz się, cały czas jestem jedną z nich. Oddali mi pod opiekę tą stację, a ja mam się im tak odwdzięczyć? Ty uczyniłbyś na Wyspie rzeź.
-To zdrajcy, Eloise! Każdy z nich... to zdrajca. Wszyscy oni odwrócili się ode mnie i uznali przywództwo Benjamina. Dlatego muszą zginąć.
Widmore zaczynał tracić cierpliwość. Już mówiąc ostatnie zdania, trząsł się nad panią Hawking, a teraz zaczął chodzić energicznie po kościele. Po chwili zatrzymał się i rozejrzał dookoła.
-Piękny kościół, nieprawdaż?-powiedział-Źle by było, jakby coś mu się stało.
-Grozisz mi?-zapytała Eloise, która również zaczęła się denerwować.
-Nie, tylko ostrzegam. Jeśli nie zaprowadzisz mnie i Sun do budowniczego stacji, to moi udzie spalą ten kościół. A wtedy świat będzie miał o jeden zabytek mniej. Poza tym władze miasta dowiedzą się o tajemniczej, podziemnej stacji, a Ty zostaniesz na bruku... Chcesz, żeby tak było?
-Jesteś potworem, Widmore. Zresztą nawet jeśli uda Ci się dostać się na Wyspę, to nie uda Ci się jej podbić. Oni tam mają cenne dary od Jacoba, dobrze o tym wiesz.
-Wiem-rzekł z uśmiechem Charles-Tym bardziej nie powinnaś opierać się przed daniem mi adresu Pana Budowniczego.
Pani Hawking wyciągnęła z kieszeni kawałek kartki, po czym zapytała Charlesa o długopis. Ten wyjął go pośpiesznie z marynarki i podał kobiecie. Eloise napisała na karteczce adres mężczyzny, który zbudował Latarnię, tym samym dając poczucie Widmore'owi, że prawie już podbił Wyspę...

Niedługo później Sun pojechała do Korei, aby odwiedzić swoją córkę. Widmore z kolei odwiedził mężczyznę, który zbudował stację Latarnia. Miał około 55 lat i nazywał się Bryce Doshi. Opiekował się mnóstwem kotów w swoim małym mieszkaniu gdzieś w biednej dzielnicy Los Angeles. Charles wiedział, że Bryce nie zgodzi się na ponowne odszukanie Wyspy, więc chciał od razu przejść do gróźb. Jednak obyło się bez tego, gdyż staruszek nie wiedząc, kim jest Widmore, zgodził się podać po raz kolejny nowe współrzędne Wyspy. Do odnalezienia Wyspy potrzebne było równanie-klucz, czyli coś, co znał tylko jego twórca. Do równania należało wpisać dane z innych dużych źródeł energii magnetycznej na Ziemi (kiedy Wyspa a jest przesuwana, każde źródło zmienia swoje dane). Po żmudnym tworzeniu serii równań na tablicy, Bryce wpisał do komputera odpowiednie dane i włączył wahadło. Po jakimś czasie wahadło zaczęło zakreślać pewien punkt na mapie Świata. Współrzędne zmieniały się z każdą chwilą, jednak Widmore wiedział już, po jakim torze Wyspa będzie kursować. Bryce wykonawszy swoje zadanie chciał odejść, jednak Widmore mu nie pozwolił. Nikt niepowołany nie może bowiem odnaleźć Wyspy. Zastrzelił Bryce'a, po czym zrobił to samo z panią Hawking. Na koniec kazał swoim ludziom zniszczyć stację Latarnia...
LOST

_____________________________________________________________
Przypisy:
[]*-tłumaczenie z Arabskiego

EDIT:

Umiejscowienie odcinka w czasie: Od 1 stycznia 2008 roku do 15 stycznia 2008 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Sob 20:55, 05 Wrz 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 16:38, 27 Wrz 2009    Temat postu:

Tamtaradadam Very Happy

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Sun przenosi Wyspę, powodując skoki w czasie rozbitków z lotu 316. Jed odnajduje tajemnicze rzeźby na wyspie Hydra.

IX

Tytuł: "Wątpliwości"

Postać centryczna: Ben

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Ben Linus, Richard Alpert, Ilana Wendt, Cam

Sceny rzeczywiste:

Wyspa 2007:
Ilana wychodzi z domku w Barakach. Widzi Brama, który stoi na dworze z rękami w kieszeni i wpatruje się w niebo.
-Bram-powiedziała, podchodząc do mężczyzny. Bram odwrócił się i Ilana zobaczyła, że mężczyzna ma łzy w oczach.
-Wreszcie wróciłem do domu-szepnął mężczyzna-Po tak długim czasie...
-Wybrałeś już dom dla siebie?
-Tak, wziąłem swoje dawne mieszkanie. Teraz wygląda zupełnie inaczej, ale to nic. Przemebluję... Josh wziął domek na skraju osady. A który wybrał Jacob?
-Jacob?..-zapytała niepewnie Ilana-Ten sam co ja.
-Mieszkacie... w jednym domku?
-Tak, czy to takie dziwne? Jestem przywódcą tej grupy. No z Tobą by raczej nie zamieszkał.
-Nie o to mi chodzi... Po prostu znam go jako samotnika. Osobę, która zawsze mieszka sama, z dala od ludzi.
-Ja znam innego Jacoba-odparła Ilana, po czym wróciła do swojego domku.

Na skałach stała spokojnie stopa Taweret. Dotychczas był dookoła niej duży ruch, lecz teraz plaża stała pusta; tu i ówdzie leżały porozrzucane szczątki obozu. Z dżungli wysunął się Ben, wracając wprost z niewoli. Spojrzał smutnym i zrezygnowanym wzrokiem po plaży i zdziwił się, nikogo nie zastając. Podbiegł do Posągu i wszedł przez otwarte wejście. W środku nie było nikogo. Tylko ognisko wciąż paliło się tym samym płomieniem...

Ben wrócił do wioski Innych, w której, jak sądził, odnajdzie swoją grupę. Tak też się stało. Kiedy wszedł na teren Innych, ludzie zaczęli z ciekawością przyglądać się jemu. Jego pobita twarz emanowała smutkiem i zrezygnowaniem. Zdawało się, że Linus nie widzi żadnego z Innych. Wreszcie podbiegli do niego Richard i Vanessa, zaciekawieni sytuacją.
-Co się z Tobą działo?-zapytała kobieta, oglądając pobitego Benjamina. Ben jednak nie odpowiadał. Po chwili również Richard zaczął pytać. Wreszcie z jednego z namiotów wyszedł Władca Wyspy; Ben, widząc go, wreszcie zmienił swoją minę.
-Ty!...-wykrzyknął zaskoczony. Wyglądał, jakby zobaczył ducha.
-Mów mi Przyjacielu-rzekł Wróg Jacoba-Jak poszła Twoja misja?
-Nie udało się... Ilana zabrała szczątki Jacoba, planowała go ożywić... To koniec.
-Spokojnie, na pewno im się nie uda. To nie ma sensu, ożywianie człowieka ze spalonych szczątek?
-Ale ja go widziałem! Ilana ożywiła Jacoba na moich oczach. Stał przede mną, mówił do mnie... Żywy!
Wiadomość ta mocno wstrząsnęła Richardem. Spojrzał się panicznym wzrokiem na Przyjaciela, jakby pytając: "Co teraz będzie?! Przyjacielu, co mamy robić?!"
Przyjaciel wyczuł, że Richard czeka na jego reakcję, dlatego odezwał się:
-Spokojnie, nie ma powodu do obaw. Jeśli Jacob będzie chciał swojej władzy z powrotem, to niech po nią przychodzi. Możecie być jednak pewni, że nie uda mu się odebrać mi mojego miejsca!
Wróg Jacoba wrócił do namiotu. Vanessa również poszła, zostawiając Richarda i Bena samych.
-I co teraz będzie, co mamy robić?...-pytał Ben-Jacob nas pozabija, przecież go zdradziliśmy.... Jesteśmy potępieni.
-Ben, musisz coś sobie zapamiętać-odparł Richard-My nie służymy Jacobowi, tylko Władcy Wyspy. Jeśli to stanowisko się zmienia, my zmieniamy swojego przełożonego. Pamiętaj o tym!
-Ale Ilana i jej ludzie... Lapidus... Oni zostali po stronie Jacoba nawet po jego śmierci.
-Oni służą Jacobowi. My Władcy Wyspy. Jest różnica? Jacob zwerbował Ilanę do własnych celów, oni muszą zostać przy Jacobie. My nie będziemy potępieni, bo Przyjaciel kocha tą Wyspę tak samo, jak Jacob. Nigdy o tym nie zapominaj.
Richard odszedł, a Ben spojrzał jeszcze raz żałosnym wzrokiem na szałas Przyjaciela.

Przeskoki w czasie:
Z początku nie widać, nic, prócz białego ekranu. Po chwili jednak biel zaczęła się przerzedzać i wyłoniły się z niej twarze rozbitków z lotu 316. Rażące światło spowodowało, że każda twarz miała przedziwny grymas. Kiedy biel całkowicie znikła, można było dobrze zobaczyć, że rozbitkowie stali na plaży. Dalej, w pobliżu dżungli, leżeli ranni.
-Znowu?!-krzyknął jeden z rozbitków-O co w tym chodzi?!
-Nie wiem...-mruknął drugi-Widzę za to, że wróciły nasze rzeczy.
Rozbitkowie spojrzeli na miejsce, w którym przebywali zanim błyski się rozpoczęły. Rzeczywiście, wszystkie ich rzeczy: walizki, miejsca do spania wróciły. Uradowani ludzie rzucili się na swoje rzeczy i zaczęli zbierać co tylko się da. Chowali po kieszeniach, zarzucali na siebie ubrania... Tylko nieliczni nie ruszyli się z miejsca.
-To bez sensu-powiedział jeden z nich-Na czym to właściwie polega?
-Podróżujemy w czasie, Marv!-krzyknął ktoś od strony dżungli. Po chwili okazało się, że to Jed.
Wszyscy rozbitkowie odwrócili się w jego stronę i przestali zbierać swoje rzeczy.
-Skąd Ty to możesz wiedzieć?-zapytał Marv.
-Po prostu, wiem-odparł Jed, po czym zaczął mówić do wszystkich rozbitków-I musimy to powstrzymać!
-A jak to zamierzasz zrobić, co?
-Błyski dochodzą od strony drugiej Wyspy! To znaczy, że tam jest ich źródło. Myślcie logicznie! Jeśli to coś tam się zaczęło, to znaczy, że tam można to wyłączyć! Zostało jeszcze jedno canoe. Ja płynę nim na tą drugą Wyspę. Sam, albo z wami.
-Czekaj, zastanówmy się-odezwał się jeden z rozbitków, kobieta-A co z rannymi?
-Wybierzemy się w sześć osób. Reszta zostanie tutaj, doglądając rannych i wyczekując naszego powrotu. Kto płynie ze mną?!
Nastąpiła chwila ciszy, rozbitkowie zaczęli spoglądać się na siebie. Po chwili Marv krzyknął: "Ja popłynę!". Kiedy już jedna osoba wyraziła chęć wypłynięcia, reszta była bardziej ośmielona. Do popłynięcia na Wyspę, oprócz Jeda i Marva, popłynęły następujące osoby: Robert, Jet, Andrew i Anna.

Canoe wypłynęło jak najszybciej, gdyż rozbitkowie nie chcieli tracić czasu. Andrew i Anna byli pracownikami Aijra Airways. Pierwszy był Hindusem, a Anna była młodą, śliczną brunetką. Jet był długowłosym Azjatką. Robert był długowłosym blondynem w okularach i to właśnie z nim Jed uciął pogawędkę podczas wiosłowania w stronę Wyspy.

-Może opowiedzmy coś o sobie, co?-zapytał Jed-Do Wyspy jeszcze kawałek, a mamy spróbować ją opłynąć. Mamy więc dużo czasu, który można wykorzystać do poznania siebie nawzajem.
-Mam opowiedzieć coś o sobie?-zapytał Robert-A może najpierw Ty to zrobisz?
-W porządku. Nazywam się Jed Hauser, mieszkam w Los Angeles. Pracuję... Pracowałem jako prawnik. Nie jestem żonaty, chociaż moja dziewczyna ciągle pyta się, kiedy się jej oświadczę. Do Guam leciałem żeby spędzić urlop, odpocząć od tego wszystkiego... Jednak widzę, że czekają mnie jeszcze większe wyzwania niż przed wylotem.
-Też tak myślę... Ja jestem Robert Evans. Jak nietrudno się domyślić, również jestem z Los Angeles, chociaż urodziłem się w Kalifornii. Nieczęsto bywam w mieście, jeżdżę głównie po Afryce, skąd sprowadzam kość słoniową. Lecę do Guam z powodu kobiety. Zakochałem się i musiałem ją odnaleźć, a dostałem informację, że ona właśnie tam się znajduje. Niestety, teraz nigdy już jej nie spotkam...
Robert złapał za butelkę z wodą, po czym opróżnił są do końca, rzucając pusty plastik na dno łodzi.
-Jak ona się nazywa?-zapytał Jed.
-Kate...-szepnął Robert, po czym nastąpił kolejny przeskok...

Zanim rozbitkowie przybyli do brzegu, nastąpił jeszcze jeden przeskok. Wtedy to ich oczom ukazał się dobrze wyposażony obóz na plaży. Z kuchnią pełną jedzenia, namiotami do spania... Musieli przybić do brzegu, żeby zobaczyć, z czym mają do czynienia.
-Obóz...-wyszeptał Robert, kiedy przybili do brzegu-Czy to znaczy, że Wyspa jest zamieszkana?
-Nie wygłupiaj się-zganił go Jed-Obóz mogli zbudować Japonka i Lapidus, albo Ben i John Locke... Albo my sami.
-Albo Inicjatywa Dharma...-mruknęła Anna, biorąc do ręki opakowanie z ciasteczkami.
-Niemożliwe. Sama widziałaś, że oni budowali całkiem spore budynki. Nie budowaliby czegoś takiego.
-Może część została wygnana z wyspy i musieli zamieszkać tutaj?
-W porządku. Nie czas na spekulacje. Musimy zastanowić się, co dalej robić! Moja propozycja jest taka: najemy się i napijemy, po czym po czym schowamy żywność na wypadek powrotu mieszkańców tego obozu. Następnie wyciągniemy canoe z plaży i ukryjemy. Zabierzemy żywność i wyruszymy w poszukiwaniu źródła tych błysków.
-W porządku-odparł Andrew, po czym podszedł do półki z jedzeniem-Mmm, piwo.
-Hej, nie ruszaj tego!
-Niby dlaczego?-zapytał Andrew, otwierając jedną puszkę-Sam mówiłeś, że mamy się napić.
-Ale nie piwa!-Jed wyrwał puszkę z ręki Andrewa-Musimy mieć czysty umysł, kiedy przyjdzie jakieś niebezpieczeństwo! Uwierzcie mi teraz, jest najgorszy moment, aby się upić.
-W porządku. Ale zabieramy przynajmniej połowę puszek ze sobą.
W tym momencie Jed wylał piwo na ziemię, po czym doskoczył do innych puszek. Kiedy cały zapas piwa spływał po nierównościach plaży, Jed powiedział: "No. I teraz nie ma żadnego problemu”. Andrew popatrzył się krzywo na mężczyznę.
Kiedy rozbitkowie jedli jedzenie z puszek Dharmy, ktoś przyglądał się całemu procederowi. Był to Ben schowany w krzakach. Siedział chwilę ukryty w dżungli, jednak szybko wstał i ruszył szaleńczym biegiem w pewną stronę.

-Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to prawda-mówił jakiś mężczyzna-Widziałem to na własne oczy. Chciałem uciec, powiedzieć o tym komuś... Ale coś nie pozwalało mi się ruszyć z miejsca. Vanessa i George są razem.
Wtedy kamera odjechała do tyłu i zobaczyliśmy, że mężczyzna to jeden z innych. Siedział w dżungli, trzymając broń na ramieniu. Obok siedzieli Cam i Adam, a z tyłu było jeszcze sześcioro Innych.
-Niemożliwe-zastanawiał się Cam z uśmiechem na ustach-Przecież byli śmiertelnymi wrogami.
-Nie przesadzaj-zganił go jeden z Innych.
-No co? Można tak powiedzieć. Vanessa potrafiła rozmawiać ze wszystkimi, tylko nie z nim.
W tym momencie z dżungli wypadł zziajamy Ben. Inni popatrzyli się na niego, jednak nic nie mówili. Czekali na jego relacje.
-W obozie...-rozpoczął Ben-...są rozbitkowie z lotu 316.
-Co?-wykrzyknął Adam wstając z miejsca-Wiesz co musimy zrobić?
-Dlatego was zawiadomiłem. Szybko, bo mogą uciec! Mają canoe!
Inni zerwali się z miejsc i pobiegli w stronę obozu. Kiedy dobiegli na miejsce, zobaczyli, że canoe już odpływało.
-Szybko!-krzyknął Ben-Niedaleko jest canoe, którym przypłynęła Ilana z ciałem Locke'a. Jeszcze zdążymy ich dogonić!
Inni pobiegli w stronę łodzi, a wtedy z dżungli wyszli... rozbitkowie z lotu 316. Popatrzyli na odpływające canoe, po czym jeden z nich wymamrotał: "Dziwne...". Wtedy nastąpił kolejny przeskok, a biel ogarnęła całą plażę.

Inni dopadli łódź i ruszyli w morze. Szybko dogonili odpływające canoe i zaczęli strzelać do obecnych na niej ludzi. Odległość między nimi była dosyć duża, jednak Inni posiadali strzelbę myśliwską. Po kilku niecelnych strzałach okazało się, że wrogowie również mają broń. Strzelili zaledwie dwa razy i śmiertelnie postrzelili jednego z Innych. Ben prawie natychmiast przejął jego broń, jednak nie zdążył oddać nawet jednego strzału, gdyż... canoe wrogów zniknęło.
-Musieli przenieść się do innego czasu-powiedział Cam na koniec sceny.

Biel znikła, a rozbitkowie z lotu 316 znów byli na plaży. Tym razem jednak nie było obozu.
-O nie... Jedzenie...-jęknął nagle Jed.
-Co?-zapytał Robert, lecz nagle uderzył się ręką w czoło-No tak, przecież przenieśliśmy się w czasie! Zapasy zniknęły!
-No to pięknie-burknął Marv, po czym zwrócił się do Jeda-Ty podobno masz być naszym przywódcą, tak?
-Kto ci to wmówił?-zapytał Jed-Nie jestem żadnym przywódcą i mam prawo do błędu. Wy też powinniście trochę myśleć! Zresztą jak szliśmy schować zapasy, to widziałem na drzewach owoce mango. To będzie nasze pożywienie. Podobno Szóstka Oceanic przeżyła na wyspie trzy miesiące głownie dzięki owocom mango.
-Szóstka Oceanic?-powtórzył Andrew-Jeden z nich leciał naszym samolotem.
-No tak, ta Japonka.
-Nie, oprócz niej! Taki gruby, który zniknął. Musieliście go widzieć.
-Przecież on nie należał do Szóstki, to tylko jakiś nikomu nieznany facet.
-Jak nie należał, jak należał.
-Tak? To wyjaśnij mi pewną sytuację: Jeśli Japonka i gruby należeli do Szóstki, to czemu gruby zniknął, a Japonka nie? Ha?-Andrew nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, więc Jed uznał, że to dowód na to, że "gruby" nie należał do 6.-Więc lepiej się nie wygłupiaj.
-Mówię wam, że należy do Szóstki.
Tak sprzeczając się weszli do dżungli. Kiedy odeszli wystarczająco daleko, Jet zatrzymał się i oznajmił:
-Tutaj musimy się rozdzielić. Próbowaliśmy opłynąć Wyspę, więc każdy z was wie, jak duża ona jest. Jeśli podzielimy ją na trzy części: północną, wschodnią i zachodnią, po czym w parach ruszymy na poszukiwanie źródła, to istnieje większa szansa, że go znajdziemy.
-Ja pójdę z Tobą-odezwał się Robert.
-W porządku. Z tego co wiem Andrew i Anna znali się przed katastrofą, więc oni pójdą razem, na wschód. Z kolei Jet i Marv obadają tereny zachodnie.
Rozbitkowie zgodzili się z nim, gdyż to był najlepszy podział, jak mógł być. Domyślali się, że więcej się nie spotkają, dlatego zaczęli się żegnać.
-Hej-odezwał się Jed, kiedy już wszyscy mieli odejść w swoje strony-Jeśli spotkacie tego mordercę... Bena... nie miejcie dla niego litości.
Rozbitkowie przytaknęli, chociaż wielu z nich wcale nie myślało, że na poważnie zabije Linusa.

Jet i Marv ruszyli na zachód w poszukiwaniu źródła przebłysków. Podczas wędrówki odpoczęli chwilę, próbując owoców mango. Kiedy znów ruszyli w podróż donikąd, nie uszli zbyt daleko. Zaatakowała ich bowiem grupa uzbrojonych w dzidy i łuki, półnagich dzikusów. Gdyby nie to, że byli biali, rozbitkowie pomyśleliby, że trafili do Afryki. Dzikusy porozumiewając się w jakimś przedziwnym dialekcie okrążyli rozbitków i wymierzyli w nich dzidami. Wtedy z dżungli wyszedł ktoś inny, wyglądający zgoła odmiennie. Miał bowiem na sobie współczesne ubranie. Był to nieogolony brunet w wieku 36 lat. Jego włosy w nieładzie i lekko wysunięta do przodu dolna szczęka sprawiały, że wyglądał nie mniej dziko od reszty swoich ludzi. Był jednak cywilizowany, co widać było chociażby po jego chodzie; wyglądało na to, że to on jest przywódcą.
-Proszę proszę... Podróżnicy w czasie-rzekł po Angielsku nieznajomy, a Jet i Marv popatrzyli się na siebie niedowierzając.

Rozbitkowie zostali jeńcami nieznajomych, jednak nawet ich nie związano. Zaciągnęli ich do swojej wioski, na brzegu której widniało koło zasypane żółtym piaskiem. Rozbitkowie od razu zauważyli, że coś jest nie tak, gdyż cała reszta osady była pokryta normalną, ciemną ziemią. Po przeciwległych stronach koła wbite były dwie włócznie. Dzicy ludzie o przygarbionej postawie wrzucili Jeta i Marva do owego koła, po czym utworzyli okrąg dookoła nich, wyjąc i krzycząc. Przywódca dzikusów krzyknął coś do jednego z nich, a wtedy ten wyciągnął zza pleców cienką rurkę. Włożył do rurki strzałkę i strzelił prosto w Jeta. Ten skrzywił się, kiedy poczuł ukucie w udo, jednak szybko wyciągnął strzałkę i zaczął obserwować swoje reakcje. Nic się jednak nie działo. Tymczasem Marv dostał ten sam strzał i wtedy przywódca uciszył rozentuzjazmowany tłum.
-Strzałka, która oberwaliście, zawiera śmiertelną truciznę!-krzyknął do rozbitków-Na szczęście dla was jedna nie wystarczy, żeby zabić. Śmiertelna dawka jest zawarta dopiero w pięciu strzałkach. Teraz posłuchajcie mnie uważnie! Obok was wbite są dwie włócznie; weźcie je do ręki i przeprowadźcie pojedynek, na śmierć i życie. W takim układzie zginie tylko jeden z was. Jeśli zaś będziecie się ociągać, Lah pośle kolejne strzałki i zginiecie oboje! Czy jest to dla was jasne?!
-Mamy... się bić?-zapytał niepewnie Jet, patrząc na wbitą obok siebie włócznię.
-Mowy nie ma-burknął Marv-Nie zmusicie nas!
Wtedy nieznajomy znów krzyknął coś do Laha, a ten posłusznie włożył strzałki do rurki i tak rozbitkowie zaliczyli po drugiej dawce trucizny. Marv, który dostał w szyję, z początku miał żałosną minę zbitego psa. Szybko jednak opamiętał się, wyciągnął włócznię z ziemi i rzucił się na Jeta. Jet śmiertelnie przerażony wyciągnął swoją włócznię w ostatniej chwili i odbił pierwszy atak. Dostał jednak w twarz z łokcia i schylił się do ziemi. Wtedy Marv zbliżył się do niego i powiedział cicho: "Graj na zwłokę. Niedługo nastąpi kolejny przeskok.". Wtedy dopiero Jet zrozumiał o co chodzi. Gwałtownie się podniósł i jakby w zemście za cios w twarz zaczął okładać Marva drewnianą częścią włóczni; każdy atak był jednak skutecznie odbijany. Po krótkiej, symulowanej walce niebo znów pokryło się bielą, a rozbitkowie usłyszeli znajome, dotychczas nieprzyjazne buczenie. Teraz jednak było ich zbawieniem. Marv krzyknął: "Nareszcie!" i wbił włócznię w ziemię. Przywódca dzikusów po raz kolejny krzyknął coś w dziwnym języku, jednak rozbitkowie już nic nie słyszeli. Biel pokryła wszystko dookoła. Po chwili, tak jak zwykle zaczęła się przerzedzać i ujawniać przed rozbitkami nowy świat.

Wtedy stała się rzecz przerażająca. Okazało się, że Jet i Marv nadal stali w piaskowym kole, a obok nich groźnie prezentowały się włócznie. Dzikusy powoli odchodzili już od koła, podobnie jak przywódca. Kiedy jednak zobaczył rozbitków, kazał zatrzymać się wszystkim swoim ludziom i krzyknął: "Wróciliście! Jak miło...". Marv i Jet popatrzyli się na siebie z przerażeniem w oczach, jednak ta chwila trwała krótko, gdyż szybko oberwali nowymi strzałkami.
-Nie! Nie!-krzyczał Jet, zasłaniając się przed trucizną-Przecież się biję!
Spojrzał się żałosnym wzrokiem na Marva i jęknął: "Przepraszam...". Marv chciał go powstrzymać, jednak Jet wyciągnął włócznię i rzucił się na rozbitka. Teraz sytuacja się odwróciła: Jet był atakującym, a Marv tylko bronił się w panice. W końcu wyciągnął rękę zasłaniając się i krzyknął: "Jet, przestań!". Wtedy Jet pchnął włócznią, przebijając dłoń Marva na wylot. Zatrzymał się przez chwilę, z przerażeniem oglądając swoje dzieło, a ręce trzęsły mu się jakby nagle znalazł się w klimacie arktycznym. Przywódca po raz pierwszy popatrzył na proceder z satysfakcją. Jet zrozumiał, że po tym co zrobił, nie ma już odwrotu. Chwycił mocniej za włócznię, po czym wyrwał ją z dłoni Marva. Krew i kawałki mięsa rozbryzły się dookoła, a rozbitek pozostał z dużą dziurą w lewej dłoni. Wtedy panika zupełnie minęła, a pozostał tylko gniew. Marv rzucił się na Jeta z włócznią. Azjata odbił kilka ciosów, ale Marv był szybszy. Uderzył Jeta grotem od dzidy prosto w twarz, tworząc potężną ranę przechodząca przez całą brodę. Sytuacja była przesądzona, gdyż rana była tak poważna, że broda Jeta prawie przedzieliła się na pół. Marv kilkoma ciosami rozbił włócznię Jeta na dwoje, po czym kopniakiem powalił go na ziemię. Krew była wszędzie. Jet klęczał, trzymając się za brodę, jednak nie był w stanie nic zrobić. Marv uniósł włócznię aby przebić kompana na wylot i wtedy zawahał się. Oczywiście nie zastanawiał się długo, gdyż poczuł na plecach bolesne ukucie: była to czwarta strzałka. Marv chwiał się już od utraty krwi i od trucizny w swoim ciele, jednak uniósł jeszcze włócznię z zamiarem zabicia Jeta. Wtedy niebo znów się rozświetliło, a rozbitkowie zniknęli z oczu dzikusów i ich przywódcy. Będąc już w innym czasie, Marv upuścił włócznię i zemdlał tuż przy Azjacie. Jet po chwili również stracił przytomność...
LOST

Umiejscowienie odcinka w czasie: 29 grudnia 2007; skoki do następujących czasów: 2008 rok, 1288 rok, 30 grudnia 2007 roku, 842 rok, znów 842 rok, V. wiek przed Nasza Erą.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Nie 22:00, 27 Wrz 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 14:49, 04 Paź 2009    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Eloise zaczepia Desmonda, gdy ten przeniósł się w czasie. Każe mu zerwać z Penny i popłynąć na Wyspę. Przewiduje mu również śmierć mężczyzny w czerwonych trampkach. Podróżnicy w czasie postanawiają zamieszkać w obozie Innych. Radzinsky znajduje nieprzytomnego Jamesa w pobliżu źródła. Tajemniczy mężczyzna każe bić się na śmierć dwójce rozbitków: Marv'owi i Jetowi. W odcinku "Przyszłość oczami Jamesa Forda", podczas strzelaniny w wiosce Innych Jin trafia Radzinskiego w głowę, tym samym pozbawiając go życia.

X

Tytuł: "Radzinsky, cz. 1"

Postać centryczna: Jin

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Jin-Soo Kwon, Sun-Hwa Kwon, Richard Alpert, Sayid Jarrah, Kate Austen, Jack Shephard, Hugo Reyes, James Ford

Sceny rzeczywiste:

Wyspa 1997:
Wioska Innych. Eloise siedziała przed swoim namiotem i wpatrywała się w Jina i Sayida. Mężczyźni rozmawiali razem, a dalej przechadzała się Kate. Ukochana Charlesa Widmore'a wciąż nie wiedziała, czy dobrze zrobiła, wpuszczając podróżników w czasie do swojej grupy. Byli jej szczególnie bliscy, gdyż znali się z jej przyszłym synem-mogli powiedzieć jej jaki był, co lubił robić... Myśląc o tym pani Hawking pogładziła się po brzuchu, w którym spokojnie spoczywał maleńki jeszcze Daniel Faraday. Bała się jednak zgorszenia, gdyż Sayid Jarrah zamordował dwóch ludzi z jej grupy. Kiedy tak rozmyślała, podeszła do niej jedna z Innych.
-Eloise?...-zapytała niepewnie.
-Tak Amelio?-zapytała pani Hawking, czekając, aż Amelia przedstawi sprawę.
-John... Chce Cię widzieć.
Eloise podniosła się zaskoczona, nie wiedząc co powiedzieć. W końcu jednak powiedziała: "W takim razie pójdę do niego" i ruszyła przez wioskę. Doszła do pewnego szałasu na końcu osady i odsłaniając materiał, który przykrywał wejście weszła do środka. Wewnątrz było dosyć ciemno, jednak można było dostrzec, że w rogu szałasu stało łóżko. Na łóżku ktoś leżał.
-Tato?-zapytała Eloise.
W odpowiedzi usłyszała ciężkie chrapnięcie.
-Chciałeś mnie widzieć-powiedziała po chwili.
-Tak...-jęknął ciężko głos z ciemności-Usiądź, proszę...
Eloise usiadła na krześle stojącym przy łóżku i wtedy można było dojrzeć, że na łóżku leży obłożnie chory staruszek.
-Dni moje się kończą...-mówił staruszek-Muszę więc pomyśleć o tym, co chciałbym po sobie zostawić. Jesteś moim jedynym dzieckiem, Ellie....
Staruszek wyciągnął rękę w kierunku kobiety, a ta złapała go za nią. Przez chwilę ściskali swoje dłonie, aż w końcu mężczyzna zaczął mówić dalej:
-Jesteś moim jedynym dzieckiem... Dlatego chcę przekazać Ci coś... coś najcenniejszego, co mam. Miał to mój ojciec, mój dziadek, mój pradziadek... A teraz chcę dać to Tobie.
-Co to jest, ojcze?-zapytała Ellie, nie puszczając jego dłoni.
-To dar-mówił mężczyzna ze łzami w oczach-To dar, dany naszym przodkom przez Jacoba. Nieprzypadkowo ściskam Twoją rękę. Ja już nie mam tej mocy, Ty ją masz.
Eloise gwałtownie puściła rękę ojca i przestała się ruszać. Patrzyła tylko tępo w ścianę. Przez jej umysł przeleciała bowiem seria niezrozumiałych, dziwnych obrazów. Posiadła niezmiernie ogromną wiedzę. Wiedzę o tym, co niesie przyszłość.
-To dar widzenia przyszłości, Eloise-mówił dalej staruszek-Ja widziałem przyszłość tylko do tego momentu. Dalej widzisz ją Ty.
-Zaraz zaraz...-przerwała mu pani Hawking-Ale ja nie widzę całej przyszłości. Widzę tylko do pewnego momentu. Do momentu...
W tym momencie Eloise przerwała i z wielkimi oczami zaczęła wpatrywać się w ścianę. Zobaczyła bowiem rzecz, której do tej pory nawet sobie nie wyobrażała. Zobaczyła, jak Ben Linus zabija Jacoba.
-Pewnie zobaczyłaś coś przerażającego...-powiedział jej ojciec-Teraz powiem Ci najważniejszą rzecz: to, co zobaczysz, nie może zostać zmienione. Każda, nawet największa okropność musi zdarzyć się tak, jak widziałaś w swojej wizji. Musisz siedzieć cicho ze swoim darem i pilnować, aby przyszłe wydarzenia przebiegały zgodnie z planem. Nie możesz pozwolić, aby cokolwiek poszło inaczej.
-Ale tyle zła wydarzy się dookoła...-jęczała Eloise ze łzami w oczach-Umrą osoby bardzo mi bliskie. Tragiczne zgony....
-Umrą, bo mają tak umrzeć-rzekł ojciec-Twoją misją jest dopilnować, żeby umarli właśnie w ten sposób.
Pani Hawking rozpłakała się i wyszła z szałasu ojca. Nie chciała, aby widział, jak cierpi.

Kiedy już Eloise wypłakała się, wróciła do wioski. Na miejscu spotkała Jina i stanęła obok niego.
-Zaraz przyjdzie Richard-Powiedziała do niego-Będzie miał bardzo złe wieści.
-Słucham?-zapytał Jin, nie zrozumiawszy.
W tym momencie z dżungli wyszedł Richard. Nikt, prócz Jina i Eloise nie zwracał na niego uwagi. Richard krzyknął do wszystkich, żeby go wysłuchali.
-Byłem przed chwilą u Jacoba!-krzyknął-Zdarzyła się rzecz straszna. Posąg Tawaret... Został zniszczony w wyniku trzęsienia ziemi.
Wśród grupy wynikł popłoch. Ludzie krzyczeli: "O nie! To niemożliwe! Co my teraz zrobimy?!". Płakali, padali na kolana.... Richard widząc reakcję Innych, załamał się i jemu również łzy podpłynęły do oczu.
-Ale nie opuścimy Wyspy...-jęknął Richard-Będziemy nadal tutaj żyli. Tak rozkazał Jacob. Powiedział, że teraz będziemy werbowali nowych członków grupy ze świata zewnętrznego...
-Czy oni to docenią?!-krzyknął Charles Widmore-Czy docenią gdzie trafiają i w jakim są miejscu?! Nie chce mieć między sobą zdrajców.
-Kiedy zobaczą, co ta Wyspa może dać.... Docenią.
Richard wszedł w tłum i zniknął z oczu Jina i Eloise. Koreańczyk znał Angielski, jednak nie rozumiał nic z tego, co Richard mówił.
-Jak to?-zapytał się Eloise-Takie zamieszanie z powodu jednego posągu?
-Ty nic nie wiesz...-jęknęła Eloise, trzymając się za brzuch-I lepiej, żeby tak zostało.
-Zaraz, a skąd Ty wiedziałaś, że Richard przyjdzie ze złymi nowinami?
-Domyśliłam się-odparła Eloise-W końcu wracał od Jacoba.
Wtem wśród tłumu rozgorzała jeszcze większa wrzawa. Eloise i Jin dostrzegli, że zamieszanie zwiększyło się w niebezpiecznym stopniu. Wtem ujrzeli, jak z tłumu w pośpiechu przeciskają się Jack, Hugo i Sayid. Jack, który trzymał się za głowę, z której ciekła krew, krzyczał: "Kate! Zostawicie Kate!". Jednak Inni byli coraz bardziej zdenerwowani. Krzyczeli: "To wasza wina! To wy zniszczyliście Posąg!". Jack dostał cios w twarz i upadł na ziemię. Hugo odszedł dalej od tłumu, na niego padło najmniej agresji. Wpatrywał się przerażony w całą sytuację, nie mogąc zrobić kroku, żeby pomóc przyjaciołom. Sayid uderzył kilku Innych i wtedy Richard musiał przejąć inicjatywę.
-Hej!-krzyknął, a wszyscy Inni ucichli i przestali napastować rozbitków. Sayid z oburzeniem strącił rękę jednego z Innych, która na krzyk Richarda zastygła na jego ramieniu.
-To nie jest ich wina!-krzyczał Alpert-Oni nie wiedzieli, co się stanie! Jacob powiedział, że mamy zostawić ich w spokoju. Poręczył za nich!
Jeden z Innych pomógł wstać Jackowi, a z tłumu wyszła Kate. Richard podszedł do Jacka i powiedział:
-Możecie tu zostać ile chcecie. Wiemy, że tak naprawdę nigdy nie chcieliście źle.
Jack popatrzył się dziwnym wzrokiem na Richarda. Wiedział, że tylko dzięki protekcji Jacoba udało mu się przetrwać. Złym pomysłem było przybycie do Innych, ale jeszcze gorszym byłoby odejście w tej chwili. Richard tymczasem podszedł do Eloise. Przeprosił Jina, który pobiegł zobaczyć, jak się miewają osaczeni rozbitkowie.
-Będziesz musiała opuścić Wyspę-powiedział ze smutkiem Alpert-Wiesz o tym, prawda?
-Niestety...-szepnęła Eloise-Pozwól mi zostać chociaż jeszcze parę dni.... Pożegnać się.
-Jasne, możemy poczekać. Chyba jesteś ostatnią kobietą wśród nas, która zajdzie w ciążę na Wyspie i przeżyje.
-W dodatku moje dziecko będzie podróżowało w czasie-zaśmiała się pani Hawking, ale był to śmiech przez łzy.

James dostał kolejny cios w twarz. Sceny z odcinka "Przyszłość oczami Jamesa Forda"jeszcze się nie wydarzyły. Teraz LaFleur siedział przywiązany do wózka inwalidzkiego, a nad nim pastwił się Radzinsky, krzycząc: "Kim jesteś?! Kim jesteś?!"
-Słuchaj, wiem, że nie jesteś Agresorem-mówił Stuart-Ale wiem też, że nie rozbiłeś się statkiem, tak jak opowiadałeś. Więc, do cholery, kim jesteś?!
LaFleur jednak milczał. Obojętnym wzrokiem wpatrywał się w ścianę, ciągle przyjmując kolejne ciosy na twarz. Krew bezustannie spływała mu z twarzy, brudząc uniform Dharmy. W końcu, po dwóch dniach ostrych przesłuchań, Stuart stracił cierpliwość.
-Nie chcesz mówić?! Jeszcze zobaczymy!-krzyknął, po czym złapał za linę leżącą na stole.
Przerzucił linę przez rurę przy suficie, po czym zawiązał na jednym końcu stryczek. Założył stryczek na szyję Jamesa i zaczął ciągnąć z całych sił z drugiej strony liny. Sawyer naprężył się, jednak wózek, do którego był przywiązany, był za ciężki- nie podniósł się więc z ziemi. Radzinsky tymczasem ciągnął coraz mocniej i mocniej, coraz bardziej dusząc Jamesa. Wtem do środka pomieszczenia wpadł Pierre Chang, krzycząc: "Co ty robisz?!". Radzinsky puścił linę, a wózek z Jamesem przewrócił się. Sawyer zaczął kaszleć, po czym wypluł z siebie strużkę krwi.
-Do reszty odjęło Ci rozum?-oburzył się Chang, stawiając Jamesa na kółka.
-To... To było konieczne-mruknął speszony Stuart, wycierając pot z czoła i poprawiając włosy.
-Wyjdź stąd. Muszę z nim porozmawiać.
-Co? To mój więzień!
Chang i Stuart stanęli twarzą w twarz. Widać było, że Pierre nie ustąpi. Po wymienieniu groźnych spojrzeń, Radzinsky rzekł: "W porządku. Ale tylko na chwilę.", po czym opuścił pomieszczenie. Pierre zamknął drzwi, po czym doskoczył do Sawyera.
-Nic Ci nie jest? Boże, jak Cię urządził-zdumiał się Pierre, oglądając twarz Sawyera-Słuchaj, wiem, że jesteś z przyszłości. Twoi przyjaciele mi powiedzieli.
Po raz pierwszy od śmierci Juliet Sawyer zmienił swą minę ze zrezygnowanej na zdziwioną. Drygnął cały na wózku, po czym zapytał:
-Przyjaciele? Jacy przyjaciele?
-Twoi-odparł Chang-Z przyszłości.
-Ale do diabła, którzy?! Kto to był?
-Miles, Jin i ten, no... Hurley. Byli też z nimi ta nowa brunetka, oraz dozorca. Widziałem też tego Agresora, co postrzelił młodego Linusa. On też jest z przyszłości?
Sawyer nie odpowiedział, tylko wpatrywał się wściekłym wzrokiem na Changa. Po chwili zapytał: "Ktoś jeszcze?"
-Nie, nie było między nimi Juliet, jeśli o nią Ci chodzi-odparł Chang.
Sawyer znów zrezygnowany opuścił głowę.
-Posłuchaj mnie, Stuart to szaleniec-kontynuował Pierre-Jeśli chcesz, mogę pomóc Ci uciec. Będziesz wolny.
-Nie, nie chcę uciekać...-odrzekł Sawyer
-Ale on Cię zabije.
-I dobrze. Nie mam juz po co żyć...
Chang widział, że nie przekona Jima do ucieczki. Wyszedł więc z pokoju, znów wpuszczając do niego Radzinskiego...

Sawyer nadal siedział na wózku, skulony po kolejnych ciosach. Akurat teraz była przerwa. Radzinsky siedział na krześle, z nogami wyciągniętymi na stole. Bawił się swoim kastetem. Jeszcze go nie użył, ale przed przerwą groził Jamesowi, że to uczyni. Teraz jednak nie był wściekły, wydawał się dziwnie spokojny.
-James, James, James...-powiedział , zdejmując nogi ze stołu-Chyba przyjąłem złą taktykę co do Ciebie. Wiem, że używając przemocy nie zmuszę Cię do mówienia. Postanowiłem porozmawiać z Tobą normalnie, jak ludzie znający się od trzech lat. Powiedz mi, czy czegoś tu Ci brakowało? Miałeś złe życie? Nie, wręcz przeciwnie. Zajmowałeś wysokie stanowisko, miałeś piękną żonę i ludzi, którzy darzyli Cię respektem. A teraz co masz? Gówno. Siedzisz pobity w obskurnym magazynie, Twoja żona jest nie wiadomo gdzie, a Twoje życie jest uzależnione od jednego, nędznego człowieczka w okularach! Powiedz mi, kto do tego doprowadził? Mam uwierzyć, że to Ty stałeś za całą intrygą? Porwanie dziecka, kilka strzelanin, wysadzenie budowy Łabędzia... Czy jest coś, w imię czego poświęciłbyś tak cudowne życie, jakie tutaj miałeś?
James nie odpowiadał, jednak widać było, że słowa Radzinskiego działają na jego psychikę. Podniósł głowę i ciekawym wzrokiem zaczął wpatrywać się w twarz Stuarta. Dotychczasowy kat zaciekawił go swoimi słowami, ofiara zaczęła doszukiwać się w nich głębszego sensu.
-To nie Ty stałeś za tymi sabotażami. Więc kto? Zdradź mi tożsamość człowieka, który pozbawił Cię szczęścia, który ściągnął Cię na samo dno!
James milczał nadal.
-W porządku. Przyjdę do Ciebie jutro. Mam nadzieję, że się namyślisz. Mam też dla Ciebie dobrą wiadomość: Chang wyprosił, aby dzisiaj dać C kolację-Radzinsky opuścił pomieszczenie.

Świat zewnętrzny:
Sun wjeżdża samochodem do portu. Wysiada z niego i idzie wprost do dużego frachtowca. Obok niej przechodzi dużo ludzi, którzy wnoszą na frachtowiec różne paczki, po czym wychodzą bez. Co jakiś czas wchodzi kilku-kilkunastu dobrze zbudowanych mężczyzn- oni nie wychodzą. Sun stąpając delikatnie po kładce, wchodzi na pokład. Jej buty na obcasie robią dużo hałasu. Wreszcie widać pokład, na którym trwa spore zamieszanie. Na jego środku stoi Widmore, i wymachuje rękami, krzycząc: "Połóż to tam! Nie tam, tam!". Sun przejeżdża zdziwionym wzrokiem na rozmach całego przedsięwzięcia: mnóstwo ludzi, mnóstwo dużych paczek, a w środku tego wszystkiego dowódca, Charles Widmore. Pani Kwon podeszła do Charlesa, który widząc ją, wydał się bardzo zaskoczony.
-Sun, więc jednak przyszłaś-powiedział-Nie spodziewałem się.
-Muszę tu być-odparła Sun-Ale nie myślałam, że i Ty będziesz płynął.
-Muszę doglądać tego wszystkiego. Nie daruję sobie kolejnej porażki.
-To wszystko dookoła... Urządzisz na Wyspie rzeź, tak?
-To moja sprawa, co urządzę. Moi ludzie to zdrajcy. Czyż Ty nie jesteś do nich wrogo nastawiona?
-Jestem, jestem... Kiedy byłam na Wyspie, wyrządzili moim ludziom wiele szkód. Nazywaliśmy ich wtedy Innymi. Boję się tylko o innych ludzi, innych mieszkańców Wyspy.
-Przykro mi Sun. Dobrze wiedziałaś, co zamierzam, kiedy wskazałaś mi drogę na Wyspę.
-A co tam u pani Ha...-Sun nie dokończyła, gdyż nagle padło kilka strzałów, urywając cały hałas na pokładzie.
Na statku uczyniła się grobowa cisza. Widmore, Sun i reszta schylili głowy na dźwięk strzałów, nie wiedząc, z której strony one dochodzą. Wtem usłyszeli głośne stukanie- ktoś wchodził na pokład. Po chwili ze strony portu wyłonił się mężczyzna z ciężkim karabinem wzniesionym do góry. Za nim wchodziło jeszcze kilku mężczyzn. Kiedy nastąpiło zbliżenie na jego twarz, okazało się, że to ten sam mężczyzna, który wiele lat temu kazał Marv'owi i Jetowi bić się na śmierć i życie.
-No to jesteśmy na statku!-krzyknął mężczyzna, śmiejąc się głośno. Po chwili puścił jeszcze kilka strzałów w powietrze. Mężczyźni stojący obok niego nie reagowali na jego wybryki.
-Kto to jest?-zapytała panicznie Sun, ostrożnie patrząc na uradowanego nieznajomego.
-To Sam Merrick-odparł Charles-Wy nazwalibyście go Łowcą Innych.
Nastąpiło zbliżenie na roześmianą twarz nieznajomego...

Futurospekcje:
Jin w wieku około sześćdziesięciu lat stoi w dżungli. Uważnie obserwuje, jak Inni przenoszą jakieś ciała. Jedno, drugie, trzecie... Byli to pracownicy Inicjatywy Dharma. Wreszcie podszedł do niego Charles Widmore.
-Jin... Wszystko w porządku?-zapytał.
-Oczywiście, że w porządku-rzekł z uśmiechem Koreańczyk
-To dobrze. Posłuchaj- Czy Ty mi ufasz?
-Czy ja Ci ufam? Co za pytanie? Ty pierwszy mi zaufałeś, pozwoliłeś mi i moim przyjaciołom mieszkać u Ciebie... O co chcesz mnie poprosić?
-Mam dla Ciebie bardzo ważną misję, Jin. Możliwe, że najważniejszą.
-Co mam dla Ciebie zrobić?
-Ocalić świat-rzekł z uśmiechem Widmore, a Jin popatrzył się na niego pytającym wzrokiem-Chodź, pokażę Ci wszystko.

Widmore i Jin szli jakiś czas przez dżunglę, aż w końcu dotarli na miejsce- do stacji Łabędź. Jin nie od razu ją rozpoznał, dopiero kiedy weszli do środka wykrzyknął: "Jesteśmy w stacji Łabędź!"
-Szszsz, nie tak głośno-szepnął Widmore-Byłeś tu już kiedyś?
-Tak, w 2004 roku. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś ją zobaczę.
Kwon zaczął z sentymentem oglądać wszystkie przyrządy umieszczone w bunkrze. Widział ten sam gramofon, zlew, kanapę... Wreszcie wszedł do pomieszczenia z komputerem, gdzie licznik pokazywał, że do wciśnięcia klawisza zostało dwadzieścia dziewięć minut. Przy komputerze siedział jeden z Innych.
-O, zmiennik-rzekł nadzwyczaj cicho Inny wstając od komputera-Nareszcie.
Jin popatrzył się pytającym wzrokiem na Charlesa.
-No tak...-westchnął Widmore-To jest właśnie Twoje zadanie. Dharmy już nie ma, ale ktoś musi wciskać przycisk. Tobie powierzam to zadanie. A teraz chodź, pokażę Ci najważniejsze.
Charles podszedł do pryczy i wtedy Jin ujrzał, że ktoś na niej leży. Kwon podszedł bliżej, nie wiedząc, na kogo patrzy. My rozpoznalibyśmy w nieprzytomnym mężczyźnie Kelvina.
-To jest właśnie najważniejsza część-mruknął Widmore na koniec sceny.
LOST

Umiejscowienie odcinka w czasie: 14 października 1977 roku; 25 stycznia 2008 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Wto 22:43, 06 Paź 2009, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 22:17, 04 Paź 2009    Temat postu:

Myślę, że aby urealnić mój fanfick, należałoby wspomnieć trochę o obsadzie, tzn. kogo wyobrażam sobie w danych rolach.

Cam: W roli Cama najchętniej widziałbym Chrisa Vance'a, albo Roberta Seana Leonarda Smile

Sam: Do tej roli obsadziłbym Rodgera Corsera. Wiem, że on już grał innego Sama w Find 815, ale gry mogą na potrzeby serialu stać się not cannon, tak jak to było z filmikiem Chang-Daniel. Dlatego pozwolilem sobie na taką małą wariację.

Vanessa: Może być Tanja Reichert Razz

To by było na tyle. Wkrótce dojdą jeszcze jakieś nowe postacie, to przyrównam do nich aktorów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ZawaL
Rybak


Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 154
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: West Coast
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pon 17:43, 05 Paź 2009    Temat postu:

Odcinek X trzyma poziom Very Happy Juz wiem co zamierzasz zrobić Very Happy Czekam na kolejny Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Wto 22:42, 06 Paź 2009    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Podróżnicy w czasie zamierzają zamieszkać w obozie Innych. Radzinsky znajduje nieprzytomnego Jamesa w pobliżu źródła. Tajemniczy mężczyzna każe bić się na śmierć i życie dwójce rozbitków: Marv'owi i Jetowi. Wkrótce okazuje się, że mężczyzna ma na imię Sam. W odcinku "Przyszłość oczami Jamesa Forda", podczas strzelaniny w wiosce Innych Jin trafia Radzinskiego w głowę, tym samym pozbawiając go życia. Jacob przekonuje Hurleya do powrotu na Wyspę, zostawiając mu futerał na gitarę. Radzinsky torturuje Jamesa. Byłby go zabił, gdyby nie Chang. Chang propouje ucieczkę Jamesowi, lecz ten się nie zgadza. Radzinsky zmienia taktykę co do Jamesa i mówi mu, że kiedyś był szczęśliwy, a teraz nie jest. Chce poznać tożsamość osoby, która go do tego doprowadziła. Daje Sawyerowi czas do namysłu.

XI

Tytuł: "Radzinsky, cz. 2"

Postać centryczna: Jin

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Jin-Soo Kwon, James Ford, Hugo Reyes, Sun-Hwa Kwon

Sceny rzeczywiste:

Wyspa 1997:
Od tej pory James toczył bójkę z myślami. Na przemian załamywał się, zastanawiał i pałał gniewem. W końcu jednak szala przechyliła się na ten trzeci stan.
I tak nastał kolejny dzień. Z samego rana przyszedł do niego Stuart, pewien, że Sawyer zdradzi mu tożsamość organizatora tych wszystkich akcji sabotażowych.
-I jak?-rzekł Radzinsky, siadając naprzeciwko mężczyzny-Namyśliłeś się?
-Oj tak, namyśliłem się...-odrzekł gniewnie Jim.
-No więc?... Kto za tym wszystkim stoi?
-Pierre Chang.
-Że... Że co?
-Chcę rozmawiać z Pierrem Changiem. Wtedy zastanowię się, czy powinienem Ci powiedzieć.
-Dlaczego miałbyś z nim rozmawiać?
-Posłuchaj. Mimo, iż znamy się trzy lata, doktora Changa znam lepiej od Ciebie. Ty większość czasu spędziłeś w Płomieniu. Więc proszę Cię, pozwól mi z nim porozmawiać, przynajmniej przez wzgląd na to, że kiedyś byłem jednym z was.
Na końcu sceny nastąpiło zbliżenie na zamyśloną twarz Radzinsky'ego.

-Co powiedział jeden bałwanek do drugiego?-wyrzucił Hugo, siedząc przy stole w swoim szałasie.
-Yyy... Nie wiem-odparł Jin.
Jin siedział po drugiej stronie stołu, wpatrując się uważnie w twarz Hurleya.
-Czuję tu marchewkę-dokończył Hurley, po czym wybuchnął śmiechem.
Jin wcale nie zareagował.
-Phi... Beznadziejny-mruknął Koreańczyk.
-To zapodaj coś lepszego-odparł Hurley
-W porządku. Niech będzie takie coś...
-No, słucham słucham...
-Pewien niewidomy mężczyzna leci do Teksasu. Wchodzi do samolotu, siada na swoim miejscu i ze zdziwieniem czuje, że fotel jest bardzo duży. "Czemu ten fotel jest taki wielki?", pyta się stewardessy. 'W Teksasie wszystko jest wielkie", odpowiada stewardessa. Po dotarciu do Teksasu niewidomy wchodzi do baru i zamawia piwo. Dostaje kufel piwa, zaczyna go macać rękami i okazuje się, że kufel jest bardzo duży. Pyta się barmana, czemu tak jest, a ten odpowiada: "W Teksasie wszystko jest wielkie". Po wypiciu piwa niewidomemu zachciało się do toalety. Niestety, pomylił drzwi i wszedł do pomieszczenia z basenem. Wpadł do wody i z przerażeniem zaczął krzyczeć: "Nie spłukiwać! Nie spłukiwać!"-Jin zaśmiał się, jednak Hurley nie zareagował na puentę.
-Zupełnie nie śmieszny-powiedział Reyes-Naśmiewanie się z ludzi niewidomych.
Jin skrzywił się na odpowiedź Hurleya, po czym nastąpiła chwila ciszy. Przerwał ją Jin, który powiedział:
-Chyba nie mam nastroju do żartów.
-Przecież sam chciałeś rozładować atmosferę-rzekł Hugo-Podobno jestem w tym najlepszy.
-Tak, jesteś... Może to ja nie jestem gotowy. Chyba już sobie pójdę.
Hurley przytaknął, więc Jin wstał od stołu i zaczął zbierać się do wyjścia. Na odchodne powiedział przyjacielowi: "A ten kawał z bałwankami wcale nie był taki beznadziejny".

James siedzi ze spuszczoną głową, wciąż na tym samym wózku inwalidzkim. Od wczoraj nie oberwał od Radzinskiego, dlatego rany się zakrzepły i wyglądał już trochę lepiej. Wydawało się, że śpi; kiedy tylko drzwi od magazynu otworzyły się, Sawyer podniósł gwałtownie głowę i zobaczył doktora Changa, który wchodzi do środka.
-Chciałeś mnie widzieć-oznajmił Pierre, zamykając drzwi.
-Tak...-jęknął Sawyer-Pamiętasz, co mi zaproponowałeś?-Pierre nie odpowiadał, dlatego LaFleur odpowiedział za niego-Ucieczkę. Chcę uciec.
-Jak to?-zadziwił się Chang, podchodząc do jeńca-Jeszcze wczoraj byłeś taki załamany, chciałeś umrzeć, a teraz co?
-Teraz chcę żyć!-krzyknął gniewnie James-Posłuchaj, obiecałeś mi pomoc w ucieczce. Zamierzam z niej z korzystać. Jeśli chcesz zachować się honorowo i dotrzymać obietnicy, to nie zadawaj żadnych pytań. To moja sprawa, dlaczego chcę uciec.
-W porządku... Dzisiaj w nocy nie idź spać, tylko wyczekuj otwierających się drzwi. To będę ja.
Sawyer przytaknął, jednak nic już więcej nie mówił. Jego twarz przez cały czas była pełna gniewu i nienawiści. Chang nawet bał się mu odmówić. Kiedy więc Jim zamilkł, naukowiec opuścił magazyn.

Hugo siedzi przy stole w swoim szałasie, pisząc kolejną scenę Imperium Kontratakuje. Luke wchodził do ciemnej jaskini, gdzie miał się zmierzyć ze swoim własnym strachem. W środku spotyka Lorda Vadera, jeszcze nie wie, że to jego ojciec. Hurley miał właśnie napisać scenę odcięcia głowy zjawie, kiedy ktoś wszedł do namiotu.
-Walka trwała krótko...-przypominał sobie na głos Hurley, nie zauważywszy gościa
-Nadal to piszesz, co?-zapytał gość, a Hurley odwrócił się gwałtownie.
Przy wyjściu z namiot stał... Miles. Miał szczery i przyjazny uśmiech na twarzy.
-Miles!-krzyknął Hurley, po czym wstał gwałtownie i przycisnął Milesa do swoich piersi-Tak się cieszę, że cię widzę!
-W porządku, nie unoś się tak-odparł Straume z krzywą miną, po czym odsunął się od Hurleya i usiadł na krześle.
-Miles... Gdzieś Ty był przez ten cały czas?
-Miałem pewne... sprawy do załatwienia. Ale też się cieszę, że Cię widzę.
-Więc jednak żyjesz...-westchnął Hugo, siadając naprzeciwko niego.
-Nie żyję-odparł poważnie Miles.
-Dude... Jesteś trupem?
-W rzeczy samej.
-Więc jednak ja miałem rację!-wykrzyknął uradowany Hugo-Z osobami martwymi można rozmawiać! A nie mówiłem, no nie mówiłem Ci?
-Mówiłeś, mówiłeś... Tylko, że to nie jest tak jak myślisz.
-Jak to?
-Wiesz co... Nieważne. Ważne jest to, że jestem tu i z Tobą rozmawiam, nie?
-Tak, faktycznie... Ale dlaczego Ty umarłeś, a reszta przeżyła? Juliet też jest TAM?
-Tak, Juliet też tam jest. Posłuchaj... Nie wiem, dlaczego wy przeżyliście. To sprawka znacznie większych sił niż dusze zmarłych ludzi. Ta wiedza jest przede mną zakryta.
-Miles, nie mogę sobie z tym poradzić...-zasmucił się Hugo-Jak to jest, że Ty umarłeś, a ja przeżyłem? W czym jestem od Ciebie lepszy? Przecież nawet staliśmy w jednym miejscu! Dlaczego tak się stało, dlaczego? Co mam teraz robić?
Wtem Miles gwałtownie wstał, czym przeraził Hurleya. Z poważną miną powiedział: "Dobrze wiesz, co masz robić". Wzrok Milesa powędrował na leżący w rogu futerał na gitarę. Hugo również na niego spojrzał, po czym znów popatrzył na Milesa. Straume przytaknął, jakby odpowiadając na jakieś pytanie Hurleya.

Świat zewnętrzny:
Frachtowiec wyruszył na Wyspę trzy dni przed wydarzeniami z tego odcinka. Sun stała na pokładzie, wpatrując się w rozległy ocean, który otaczał statek aż po horyzont. Słońce świeciło mocno, odbijając się od wody i rażąc w oczy panią Kwon. Ona jednak stała przy barierce, nadal próbując wypatrzyć coś na horyzoncie. Po chwili poszedł do niej Charles.
-Pięknie, prawda?-zapytał, również kierując wzrok ku oceanowi.
-Tak, pięknie-odparła zamyślona Sun.
-Jeśli wypatrujesz Wyspy, to daruj sobie. Jeszcze jesteśmy daleko...
-Wiem, nie szukam Wyspy. Po prostu odpoczywam.
-Mogłabyś odpowiedzieć mi na pewne pytanie? Jest kwestia, która bardzo mnie nurtuje.
-Zobaczę, pytaj.
-Dlaczego chcesz, abym trafił na Wyspę? Czemu powiedziałaś mi o stacji Latarnia, dlaczego chcesz, abym przejął nad nią władzę? Jaki jest ten konkretny powód?
-Charles... czy ja się Ciebie wypytuję, dlaczego Ty chcesz pozabijać Innych? Nie interesuje mnie to, dlatego i Ty nie wypytuj mnie o jakiekolwiek powody moich działań. Mogę Ci powiedzieć tylko tyle, że zabranie Ciebie na Wyspę jest najważniejszą sprawą w moim życiu. Aktualnie.
Sun odeszła od Charlesa, a ten popatrzył się za nią z nieopisanym żalem w oczach...

Przechodząc przez welki pokład pełen kontenerów, Sun weszła do wnętrza statku. Schodząc po schodkach skierowała swe kroki do swojej kajuty. Była zamknięta na klucz, dlatego Sun stanąwszy przy drzwiach, wyciągnęła klucz i włożyła go w zamek. W tym momencie ktoś stanął przy niej. Koreanka gwałtownie odwróciła się i zobaczyła... Sama.
-Cześć-odezwał się mężczyzna-Mam nadzieję, że Cię nie przestraszyłem.
-Nie...-powiedział krótko Sun, otwierając drzwi od swojej kajuty.
-Słuchaj, chciałem Cię przeprosić za zdarzenie na pokładzie. Byłem wtedy trochę nieswój, rozumiesz... Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
-Nie, oczywiście, że nie. Po prostu trochę mnie przeraziłeś.
Sam zaśmiał się, po czym spojrzał przeszywającym wzrokiem na Koreankę. Po chwili powiedział:
-Strasznie mi się podobasz... Od kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Cię na pokładzie trzy dni temu, nie mogłem przestać o tobie myśleć. Wiesz, ze od dawna nie miałem kobiety?...
-Cóż....-odparła Sun, nie wiedząc co powiedzieć-Ja muszę już iść, porozmawiamy potem.
Sam odparł: "To może ja wejdę z tobą do kajuty?". Sun w odpowiedzi wpadła do środka i chciała zamknąć drzwi przed mężczyzna, ale ten zdążył włożyć rękę do środka i otworzył drzwi na rozcież. Wpadł do kajuty, popychając Sun i krzycząc: "Tak dawno nie miałem kobiety! Nie opieraj się!". Sun chciała uciec, jednak Sam zatrzymał ją w swoim żelaznym uścisku i trzymając jej ręce, popchnął ją pod ścianę. Zaczął całować ją po szyi i twarzy. Chciał zedrzeć bluzkę Sun, lecz wtedy mimowolnie puścił ręce Koreanki i ta uwolniła się na moment. Chwila rozdzielenia z Sun była niezbyt przyjemna dla Merricka; mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, napiął wszystkie mięśnie, po czym upadł na podłogę. Okazało się, że z tyłu stał jeden z jego ludzi. Miał w ręku paralizator. Był to jeden z tych, którzy przybyli z nim na statek; obok stała jeszcze dwójka.
-Zabierzcie go stąd-westchnął mężczyzna, a dwójka ludzi zabrała go z kajuty, ciągnąc po podłodze.
-Mam nadzieję, że nie zrobił Ci żadnej krzywdy-powiedział mężczyzna do Sun-Wiesz, Sam bywa trochę... nieprzewidywalny.
-Nie, wszystko w porządku-powiedziała Koreanka, poprawiając potargane włosy-Kim pan jest?
-Jestem Jason Voorhees, psychiatra-powiedział mężczyzna, podając Sun rękę-Jestem opiekunem Sama.
-Ja jestem Sun-odparła kobieta, przyjmując rękę Jasona-Jeszcze raz dziekuję za pomoc. Nie wiem jak bym sobie poradziła, bez pana...
-Nie ma za co-uśmiechnął się Jason-Jestem tu właśnie po to, żeby nic złego się nie stało.
Jason opuścił kajutę Koreanki, ani na chwilę nie zdejmując uśmiechu z twarzy.
LOST

Futurospekcje:
Jin przemierza dżunglę, niosąc pod pachą żółty skafander bezpieczeństwa. Po chwili zatrzymał się i starannie ubrał skafander. Przeszedł w nim kilka kroków i doszedł do wejścia do Łabędzia. Wszedł do środka, zdjął skafander i poszedł zobaczyć, co tam u Kelvina. Nikt jednak nie leżał na pryczy. Jin rozejrzał się uważnie dookoła i usłyszał, że jakiś hałas dochodzi od strony głównego wejścia. Cicho podszedł zobaczyć co się dzieje i zobaczył Kelvina, który zapaliwszy reflektor wpatruje się w główny właz i umieszczony na nim napis "Kwarantanna".
-Miałem nosa, żeby napisać na nim "Kwarantanna"-rzekł Jin, a Kelvin odwrócił się gwałtownie.
-O co?... O co w tym chodzi?-zapytał, pokazując na napis-Kim Ty jesteś?
-Nazywam się Stuart Radzinsky-rzekł Jin, podając rękę Kelvinowi. Ten jednak nie wyciągnął swojej, tylko spojrzał się nieufnie na nieznajomego.
-Jesteś Agresorem?-zapytał Kelvin
-Nie, należę do Inicjatywy, tak jak Ty.
-Słuchaj, ja jestem tu nowy i nie mam pojęcia co się dzieje. Nie na to się pisałem!
-Przykro mi to mówić, ale nie jesteś tu nowy. Żyjesz na Wyspie już pół roku.
-Że co? Dopiero co przypłynąłem!
-Chodź. Pójdziemy w głąb bunkra i wszystko Ci opowiem.
-Nie!-krzyknął przerażony Kelvin-Opowiesz mi tutaj!
-W porządku. Co pamiętasz przed utratą przytomności?
-Szedłem przez dżunglę... Zanosiłem puste skrzynki do chaty na obrzeżach Baraków... Wtedy ktoś uderzył mnie w twarz. Straciłem przytomność i obudziłem się dopiero tutaj.
-Znaleziono Cię w dżungli, tam gdzie dostałeś w twarz-wyjaśnił Jin-Zaniesiono Cię do Baraków i pielęgnowano. Zapadłeś w śpiączkę na ponad pół roku.
-Co?...
-Potem to wszystko sie zaczęło. Agresorzy uwolnili jakąś chorobę, na którą są odporni. Dla nas jest ona śmiertelna. Zaczęliśmy się chronić. Najlepszym schronieniem były stacje Inicjatywy. Nikt nie chciał zabrać Cię ze sobą, a przecież jeszcze nie byłeś martwy. Ja zdecydowałem uchronić Cię przed śmiercią i ukryłem nas w tej stacji. Teraz jesteśmy tutaj uwięzieni...
-Zaraz, zaraz... Choroba mówisz? Wszyscy Agresorzy są na nią odporni, a wszyscy pracownicy Dharmy nie? To jakieś kpiny.
-Myślisz, że zmyślam?
-Jesteś Agresorem!-krzyknął Kelvin, wchodząc powoli w głąb bunkra-Nie wierzę Ci. Wychodzę stąd natychmiast!
-Kelvin!-krzyknął za nim Jin, kiedy ten ruszył do ucieczki z bunkra.
Koreańczyk wyciągnął krótkofalówkę i powiedział: "Wszystko idzie zgodnie z planem. Rozpylajcie gaz". Kelvin zaczął się drzeć: "Gdzie jest wyjście?!", jednak Jin nadal stał w miejscu. Dopiero kiedy usłyszał szczęk otwierających się drzwi, ruszył do biegu. Zastał Kelvina na zewnątrz. Mężczyzna klęczał osłabiony, a z jego nosa ciekła krew. Jin złapał Inmana i wciągnął go do środka. Pośpiesznie zamknął drzwi, po czym złapał jakąś walizeczkę i wyciągnął z niej pistolecik do zastrzyków. Wstrzyknął coś Kelvinowi w ramię i ten powoli zaczął odzyskiwać siłę.
-Wstrzykuj to sobie co dziewięć dni-rozkazał "Radzinsky", podając Kelvinowi walizeczkę-Jeśli mamy szczęście, stopień zarażenia był tak niski, że antidotum będzie wstrzymywał jego skutki.
-A jeśli nie?...-jęknął Kelvin, który już uwierzył w słowa Stuarta.
-Wtedy oboje umrzemy w ciągu dwóch tygodni-rzekł Jin, po czym odszedł do innego pomieszczenia.

4, 8 ,15, 16, 23, 42, execute. Jin po raz kolejny zresetował pole elektromagnetyczne. Po wykonanej czynności zajął się tym, co robił przedtem-czyli jedzeniem tostów. Nie wstając od komputera pochłonął jednego tosta. Po chwili przyszedł Kelvin.
-Jak długo mamy tu siedzieć?-zapytał z miejsca-Zapasy topnieją, a my tak czy inaczej umrzemy. Kto po nas będzie wciskał klawisz?
-Spokojnie-odparł z pełnymi ustami Jin-Jeśli ktoś przeżył, to w końcu przyjdzie nas zmienić.
-A skąd mamy wiedzieć, czy to np. nie Agresor?
Jin zastanowił się chwilę, po czym zaczął mówić:
-Mamy takie hasło: Co powiedział jeden bałwanek do drugiego?
-Żartujesz sobie?
-Wcale nie. Odzewem jest: Czuję tu marchewkę.
-To są jakieś kpiny. Nie lepiej pójść do jakiejś stacji i sprawdzić, czy ktoś przeżył? Mamy przecież skafandry.
-Nie, nie lepiej. Przecież Agresorzy mogli przejąć niektóre stacje, nie? A jak myślisz, co oni nam zrobią, jak nas wypatrzą? Dlatego lepiej się nie ruszać z miejsca.
-A Strzała? Na tej swojej mapie narysowałeś stację Strzała, która służy do obrony przed Agresorami. Jeśli mieliby zając jakieś stacje, ją zajęliby na końcu.
-Byłem tam. Tylko trupy i napis "Kwarantanna" od wewnątrz.
-Na pewno?
-Posłuchaj: Czy Ty mi nie wierzysz?
-To nie jest tak, że Ci nie wierzę... Po prostu chcę się upewnić. Jedna wycieczka i obiecuję, że więcej nie będę robił problemów. Postaw się w mojej sytuacji, od trzech miesięcy nie widziałem żywego człowieka!
-Nie ma mowy. Zostajesz.
-A czy Ty jesteś moim przełożonym? Nie. Więc nie możesz mi rozkazywać.
-Czyli co? Pójdziesz bez względu na to, co powiem?
-Jedna stacja. Odwiedzę Strzałę i to wszystko.
-Dobra, idź. Tylko upewnij się i od razu wracaj, nie chcę zostać tutaj sam.
-Tak jest-powiedział Kelvin, po czym ruszył ubierać skafander.
Kiedy już wyszedł, Jin wziął krótkofalówkę i wezwał jednego z Innych.
-Słuchaj, musicie urządzić odpowiednio Strzałę.-mówił-Kelvin się tam wybiera.
-Że co?-oburzył się Inny z drugiej strony-Pozwoliłeś mu na wycieczkę?
-Powiedział, że wyjdzie nawet bez mojej zgody. Ale spokojnie, mówił, że to ostatnia wycieczka, na jaką się wybiera.
-Czy aby na pewno? Najpierw Strzała, potem Laska... Skończy się na tym, że odwiedzi Płomień.
-W takim razie postraszcie go trochę w drodze powrotnej. Jeśli zrobicie to dobrze, odechce mu się kolejnych wycieczek.
-Świetny pomysł. Bez odbioru.
Inny rozłączył się, a Jin delikatnie położył krótkofalówkę na stole. Po chwili usiadł i ugryzł kawałek ostatniego już tosta.

Umiejscowienie odcinka w czasie: 15 października 1977 roku; 29 stycznia 2008 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Wto 22:44, 06 Paź 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Czw 21:34, 15 Paź 2009    Temat postu:

Fanfick zbliża się już ku końcowi i nie zamierzam wprowadzać już żadnych nowych postaci, które wymagałyby jako takiej uwagi i nie robiły za samo tło. Ostatnio wprowadziłem Jasona Voorheesa, psychiatrę i jest to ostatnia postać godna uwagi. Dlatego więc czas znów napisać trochę o obsadzie. Otóż, w roli Jasona najchętniej widziałbym Nicholasa Lea Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Wto 20:23, 27 Paź 2009    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Rozbitkowie odnajdują statek o nazwie Czarna Skała. Z niewiadomych powodów znajduje się on w środku dżungli.

XII

Tytuł: "Początek wojny"

Postać centryczna: Richard

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Richard Alpert, Sun-Hwa Kwon, Ilana Wendt, Jacob, Cam, Ben Linus

Sceny rzeczywiste:
Kuchnia w domu Ilany i Jacoba. Ilana stoi przy kuchni i przygotowuje coś, kursując pomiędzy lodówką i blatem na którym to przygotowuje.
-Mmmm... Co jest na kolacje?-zapytał wesoło Jacob, wchodząc do środka.
-Josh złowił wczoraj rybę, chyba wreszcie powinniśmy ją zjeść-odparła Ilana, wrzucając na patelnię pokrojone kawałki ryby.
-Dobrze, że wreszcie będzie rybka. Myślałem, że chcesz mnie spaść tymi królikami.
-Wiesz, jak to jest.... Josh nie jest dobrym wędkarzem, a Bram jeszcze gorszym.
-To może ja będę łowił? Kiedyś całkiem dobrze mi to wychodziło.
Ilana popatrzyła na patelnię, pd którą jeszcze nie palił się ogień. Po chwili powiedziała:
-Nie mogę uwierzyć, że na tej Wyspie są w pełni wyposażone domy... Czemu Twoi ludzie w nich nie mieszkali?
-Wiesz co?...-zastanowił się Jacob, spoglądając przez okno-Nie chciałem, aby moim ludziom wszystko przychodziło z taką łatwością. Żeby można było prawdziwie kochać tą Wyspę, trzeba zdobyć się na pewne wyrzeczenia. Rozpalanie ogniska żeby ugotować strawę, brak telewizji i elektryczności... To tak naprawdę daje pełnię wolności. Nie mogłem im tego jednak zabronić wprost, dlatego kiedy mieli przywódcę, nic nie mogłem zrobić. Kiedy jednak nastąpił trzyletni okres bez przywództwa, wykorzystałem okazję i proszę. Już tutaj nie mieszkają.
-W takim razie czemu my tutaj mieszkamy? Nie możemy odczuć tej pełni wolności?
-Nie jesteśmy mile widziani wśród mieszkańców Wyspy. A Baraki, mimo swoich wygód, są świetną fortecą, gdzie można się schronić w momencie zagrożenia. Poza tym, miło jest czasem zażyć trochę luksusu.
Ilana zaśmiała się po słowach Jacoba, jednak wtedy przypomniała sobie, że nie zapaliła jeszcze gazu.
-Mógłbyś podać zapałki?-zapytał, wskazując na pudełko leżące na lodówce.
Jacob odparł: "Jasne", po czym podszedł żwawo do lodówki i złapał za zapałki. Podchodząc do Ilany potknął się jednak i upadłby na Ilanę, gdyby nie podtrzymał się za blat kuchni. Zapałki wypadły mu z rąk i rozsypały się na podłodze.
-Pierwszy raz w życiu się potknąłem-zauważył Jacob, po czym zaczął się śmiać.
Ilana mimo woli również wybuchnęła śmiechem, jednak po chwili oboje umilkli. Zauważyli bowiem, że ich usta znajdują się bardzo blisko siebie. Para spojrzała sobie głęboko w oczy, po czym Jacob zbliżył swoje usta do Ilany i pocałował ją. Po krótkiej chwili znów zaczęli patrzeć się prosto w oczy. Ilana szepnęła: "Jacob, nie...", jednak tak naprawdę również tego chciała. Jacob znów pocałował Ilanę, po czym zaczął schodzić coraz niżej, całując jej piersi. Znów nastąpiła krótka przerwa, lecz teraz tylko po to, by para mogła przejść do sypialni...

Następny dzień.
-Jacob! Jacob!-krzyczała Ilana, wybiegając ze swojego domku.
-Spokojnie, co się stało?-zapytał Bram, który przechodził akurat w pobliżu.
-Jacob, zniknął. Nie ma go!
-Pewnie gdzieś poszedł. Wiesz, załatwiać swoje sprawy. Nie masz się czym denerwować.
-Nie, niemożliwe. Mi powiedziałby, gdzie idzie. Mi powiedziałby....-Ilana rozejrzała się nerwowo dookoła siebie-Słuchaj, mógłbyś pójść po Josha? Może on go widział?
-Jasne!-krzyknął Bram, biegnąć w stronę domku Josha.
Bram zrobił tak, jak prosiła Ilana i w końcu cała trójka stała na placu, robiąc "burzę mózgów".
-Może tylko gdzieś wyszedł i zaraz wróci?...-zastanawiał się Josh.
-To samo jej mówiłem-oznajmił Bram-Ale ona nie wierzy. Mówi, że jej by powiedział, gdzie idzie.
-Powiedziałby-powiedziała Ilana, zdejmując łzę z policzka-Nie zniknąłby tak po prostu, nie dziś...
-Nie ma go w Barakach, to wiemy-Powiedział Bram-Może poszukamy go w Posągu, może znów tam zamieszkał?
-W Posągu?-przeraził się Josh-Ale tam są oni... Ludzie Johna Locke'a.
-Nie, nie ma ich-poprawiła go Ilana-Te namioty były tylko prowizorycznym obozem, pewnie wrócili już do domu.
-To idziemy do Posągu-oznajmił Bram.
-Zaraz zaraz, po co ten pośpiech?-uspokajał kompanów Josh-Zaczekajmy chwilę, a jeśli Jacob wybrał się tylko na polowanie?
-Nie rozumiesz, że Locke mógł coś Mu zrobić?!-krzyknęła Ilana-Musimy iść TERAZ.
-Niech będzie. Ja zaczekam tutaj, na wypadek gdyby wrócił.
-Dobrze. Zaczekaj-powiedziała Ilana na koniec sceny.

Ilana i Bram ruszyli do Posągu, jednak na miejscu nikogo nie zastali. Wnętrze Posągu również było puste. Bram zasugerował, że Inni mogli wynieść się do swojego stałego miejsca zamieszkania- tam może też być Przyjaciel. Ilana przyznała mu rację i poprosiła, aby zaprowadził ją do owej wioski.

W wiosce nie działo się nic niezwykłego, co zwiastowałoby starcie Jacob-Przyjaciel. Richard i Przyjaciel siedzieli w swoich namiotach, Cam gotował coś na ognisku, Ben pisał swój pamiętnik, a Vanessa z kimś rozmawiała. Kiedy Ilana wpadła do ich obozu, wszyscy wydawali się być zaskoczeni, że ją widzą. Kobieta stanęła naprzeciwko Innych, ciężko dysząc. Miała łzy w oczach.
-Chcę rozmawiać z Locke'em!-krzyknęła, dając poczucie Innym, że nie mogą jej odmówić.
-John Locke nie żyje-odezwała się Vanessa, wychodząc z tłumu-Więc nie masz tu nic do roboty.
-Chcę rozmawiać z tym, co się za niego podawał!
-Wymów Jego imię!-zażądała Vanessa, wiedząc, że Ilana nic nie odpowie na jej rozkaz.
W tym momencie z namiotu wyszedł Przyjaciel, ponury jak zawsze. Klepnął Vanessę po ramieniu i powiedział: "Vanessa, daj spokój. Porozmawiam z nią". Kiedy tylko Ilana zobaczyła, kto się pojawił, chciała się na niego rzucić. Jednak Inni ją powstrzymali.
-Ty sukinsynu!-krzyczała-Co z Nim zrobiłeś?! Mów!
-Nie unoś się, Ilana-rzekł Przyjaciel-Przybyłaś tu, żeby mnie o coś oskarżyć?
-Co zrobiłeś z Jacobem?... Gdzie On jest?
-Nic z nim nie zrobiłem. Nie widzieliśmy się ani razu od czasu jego śmierci.
-Kłamiesz! Kła...-Ilana znów zaczęła się szamotać, jednak Inni trzymali ją w swoich żelaznych uściskach.
-Nie waż się mówić, że kłamię! Jeśli Jacob wam zniknął, to nie miałem z tym nic wspólnego. A teraz wynoście się, bo nie jesteście tu mile widziani!
Inni odepchnęli Ilanę w kierunku dżungli, a Bram, który dotychczas był bierny, podtrzymał ją i pomógł wyjść z wioski Innych.
-To prawda?-zapytał Richard, podchodząc do Przyjaciela-Jacob zniknął?
-Na to wygląda-odparł Przyjaciel-I nie jest to tylko wyjście na ryby.
-To ty sprawiłeś, że zniknął, tak? Chciał odzyskać swoje miejsce, to go zabiłeś?
-Nie, Richard. Przysięgam Ci, że tym razem, nie miałem z tym nic wspólnego. Nie przyłożyłem do tego ręki.
Przyjaciel znów wszedł do swojego namiotu, a Richard odprowadził go swoim wzrokiem.

Minęły dwa miesiące... Okres ten był wyjątkowo niespokojny dla grupy Jacoba, gdyż przez ten cały czas ich przywódca nie wrócił. Miejsce, które dotychczas było schronieniem, teraz wydawało się być dziwnie obce i niebezpieczne. Nikt jednak nie opuścił Baraków, gdyż wydarzyło się coś, co przesądziło o całej sprawie. Niedługo po zniknięciu Jacoba Ilana zaczęła się niezbyt dobrze czuć. Słabła, często wymiotowała... Bram i Josh nie mogli ustalić, co jej jest. W końcu jednak sama Ilana zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje- a była to ciąża. Kobieta od razu skonsultowała się z Richardem, mówiąc, że nosi w sobie dziecko Brama. Alpert zasmucił się, jednak nie było szansy, aby Ilana opuściła Wyspę. Kobieta zaczęła więc czekać na nieuniknione; Bram i Josh, chcąc chronić, ją przed wszelkimi niebezpieczeństwami, nie pozwolili, aby opuściła Baraki. Tak właśnie minęły dwa miesiące. Aż w końcu zdarzyło się coś, co było jeszcze bardziej niespokojne niż ciąża Ilany.

Noc w Barakach była wyjątkowo mroczna. Cała okolica zaszła mgłą, a puste domy jeszcze wzmagał wzmagały strach u Josha. Ilana i Bram nocowali w obozie w dżungli, gdyż noc zastała ich, gdy wracali z Laski. Josh siedział w oknie oczekując przybycia swoich ludzi. Po godzinie czekania pomyślał jednak, że z pewnością nocują w dżungli. Położył się więc spać. Leżał w łóżku, jednak pewien dziwny niepokój nie pozwalał mu usnąć. Postanowił wyjść na dwór. Zarzucił szlafrok na siebie i wyszedł na ciemne podwórze. Wszystko dookoła było ciche i ponure, więc Josh niezbyt długo zamierzał błąkać się po dworze. W dodatku zaczęło padać. Mężczyzna skulił się i zakasłał, po czym chciał wejść do środka. Coś jednak ciągle nie dawało mu spokoju. Tym razem wiedział, co to jest: był to dziwny, narastający dźwięk. Josh rozejrzał się dookoła, lecz nic nie widział. Po chwili spojrzał do góry i ujrzał... dwa helikoptery wlatujące na teraz Baraków! Mężczyzna przeraził się nie wiedząc, skąd się tu wzięły. Helikoptery przeleciały na Barakami, robiąc dużo hałasu, po czym wracając zrzuciły coś na Baraki. Josh szybko się przekonał, że były to dwie bomby, gdyż potężne wybuchy wstrząsnęły całą wioską i zniszczyły jeden z domów. Josh rozejrzał się dookoła przerażony, jednak nie miał zbyt dużo czasu aby zastanawiać się, co dalej robić. Helikoptery bowiem znów skierowały się na Baraki. Mężczyzna rzucił się do ucieczki w stronę dżungli. Zanim zniknął w krzakach, spojrzał jeszcze raz z żalem, jak nieznani oprawcy niszczą jego dotychczasową wioskę.

Bombardowanie Baraków było tylko początkiem. Kiedy tylko helikoptery po raz ostatni przeleciały przez gęsty dym unoszący się nad wioską i wróciły tam, skąd przybyły, nad dżunglę w pobliżu plaży przyleciał kolejny helikopter. Siedziała w nim szóstka żołnierzy. Jeden z nich złapał za dziwną kulistą bombę i rzucił ją z impetem w dół. Bomba spadła i nie zrobiła wielu szkód, prócz kilku połamanych gałęzi. Po chwili jeden z żołnierzy krzyknął: "Już! Aktywuj!", a drugi nacisnął przycisk na czymś, co przypominało mały pilocik. W tej samej chwili pilot helikoptera skierował maszynę w górę, a żołnierze założyli duże słuchawki na uszy. Tymczasem w dole, bomba odsłoniła pewną część na swojej średnicy, która wcześniej była zamaskowana osłoną. Część ta miała wiele wypustek z dziurą w środku, które w równych odległościach od siebie oplatały całą średnicę kuli. Ładunek zaczął pikać coraz szybciej, aż w końcu każde piknięcie zlało się w jeden, nieprzerwany dźwięk. Wtedy bomba "wybuchła". Posłała potężny impuls ultradźwiękowy, który w jednej chwili rozniósł się po dżungli. Dwójka Innych, którzy z niewiadomych powodów byli w okolicy, w jednej chwili umarli na zawał. Jeden z żołnierzy w helikopterze cały czas patrzył się na zegarek, aż w końcu krzyknął: "Już!". Wtedy żołnierze zrzucili z głowy słuchawki, a pilot poprowadził helikopter tuż nad dżunglę.
-Czysto!-krzyknął jakiś mężczyzna-Ruszamy! Szybko, szybko, szybko!!
Dwie osoby wzięły coś, co przypominało bazooki i wystrzeliły w ziemię. Okazało się, że wystrzelony przedmiot był mały słupem, mniej więcej ludzkiej wielkości. Wyglądał jak miniatura ogrodzenia dźwiękowego, miał też dziewięciocyfrowy panel klawiszowy. Po wystrzeleniu dwóch słupów (oddalone były od siebie o około trzy metry) żołnierze poganiając się nawzajem spuścili z helikoptera liny i dwójkami zaczęli zsuwać się w dół. Kiedy tylko pierwszy najemnik dotknął ziemi, podbiegł do słupków i wpisał kod 14-15-06. Słupki zabuczały cicho, a żołnierz krzyknął: "Włączone! Nie zbliżajcie się!". Odszedł od słupków, uważając, aby nie wejść między nie. Kiedy już ostatni żołnierz postawił stopy w ciężkich butach na ziemi, helikopter odleciał. Mężczyźni przeładowali potężne pistolety maszynowe, po czym podzielili się na dwójki i każda z nich ruszyła w inną stronę dżungli, poświęcając sobie latarką wmontowaną w karabin...

Plaża, ranek dnia następnego. Do Wyspy przypływa duży frachtowiec. Był to ten sam, który widzieliśmy w dwóch częściach "Radzinskiego". Statek dopłynął do brzegu, po czym jeden z marynarzy opuścił na piasek kładkę, otwierając przejście. Za chwilę ktoś zaczął schodzić po kładce. Kamera najechała na jego twarz w chwili, gdy postawił stopę na Wyspie. Był to Charles Widmore. Mimo tropikalnego klimatu był w szerokim, czarnym płaszczu; biła z niego potęga i groza. Za nim wyszli m. in. Sun i Jason.
-Jesteś pewien, że jest tu bezpiecznie?-zapytała Sun, patrząc ze strachem w stronę dżungli.
-Z pewnością-rzekł gniewnie Charles-Moi ludzie już zajęli ten fragment terenu. Teraz możemy tu wejść-Widmore zwrócił się do Jasona- Voorhees! Przyprowadź Sama!
Jason posłusznie przytaknął i pobiegł na statek. Szybko wrócił, prowadząc ze sobą Sama, który siedział na wózku. Miał przyczepioną do ręki kroplówkę. Nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne, siedział tylko na wózku patrząc bezmyślnie naprzód. Z jego ust ciekła ślina. Jason zjechał wózkiem po kładce, po czym podjechał do Widmore'a.
-Obudź go-rozkazał Charles.
Psychiatra wyciągnął z kieszeni strzykawkę, po czym wprowadził do niej jakiś płyn. Wbił igłę w ramię Merricka i wstrzyknął mu ową miksturę. Sam drygnął momentalnie na wózku, podniósł głowę i otępiałym jeszcze wzrokiem zaczął rozglądać się dookoła. Charles złapał go za głowę i powiedział: "Wiesz co masz robić. Nadszedł Twój czas". Odsunął się od Sama, a ten patrzył się jeszcze na niego przez chwilę. Szybko jednak opamiętał się i wyrwał ze swojej ręki kroplówkę. Zataczając się wstał i spojrzał demonicznym wzrokiem w stronę dżungli. Odzyskawszy już siły całkowicie, wbiegł do dżungli, znikając z oczu Widmore'owi i Sun.

Retrospekcje:
Morze tej nocy było wyjątkowo niespokojne. Potężny sztorm rozpoczął się około dwudziestej trzeciej i wcale nie zamierzał ustąpić. Ulewa była tak wielka, że nie było zbytniej różnicy, czy jesteś pod wodą, czy nad wodą. Pioruny skuteczni oświetlały okolicę. Wśród tego wszystkiego, z falami zmagał się pewien żaglowiec. Na pokładzie znajdowało się wielu ludzi, którzy próbowali uratować statek przed zatonięciem, wszyscy oni byli mniej lub bardziej zmoczeni przez fale uderzające o pokład i wlewające się do wnętrza statku.
-To koniec! Nie uda nam się!-krzyknął jakiś mężczyzna, który okazał się być Richardem.
-Zamknij się!-krzyknął mężczyzna przy sterze-Już prawie dopłynęliśmy do Wyspy!
Richard postanowił pobiec na dziób statku i zobaczyć, jak daleko jest ląd. Zanim znalazł się na miejscu, został kilka razy zmoczony przez wlewającą się na pokład wodę. Wielu ludzi próbowało w tym czasie opróżniać pokład z tejże wody. Mężczyzna wpadł na dziób, lecz zanim zdążył cokolwiek wypatrzeć, usłyszał z góry donośny okrzyk: "Skaaałyyyy!!!". Wtedy dopiero, po kolejnym uderzeniu pioruna, wszystko zobaczył: między nimi na plażą wystawały z wody potężne skały. Żeglarze płynęli wprost na nie. Mężczyzna, który krzyknął "skały", wyskoczył z bocianiego gniazda i zsuwając się po linie, szybko znalazł się na pokładzie. Sytuacja wydawała się być przesądzona. Marynarz podbiegł do mężczyzny przy sterze, krzycząc ciągle: "Płyniemy na skały! Skały przed nami!". Kapitan nie zdążyłby zawrócić, więc płynął dalej naprzód.
-Kapitanie, co pan robi?1-krzyknął jeden z marynarzy, widząc, że ten nie zawraca.
Kapitan puścił ster.
-To koniec!-krzyknął-Musimy opuścić statek!-Nie uda nam się zawrócić!
Richard, który jako jeden z nielicznych stał dalej na dziobie, spojrzał raz jeszcze naprzód. Wtedy ze zdziwieniem zorientował się, że nie widzi żadnych skał.
-Skały! Gdzie się podziały?!-krzyknął do załogi.
-Są... Pod nami-zorientował się jeden z marynarzy, wyglądając ze statku.
Wtedy dopiero cała załoga zorientowała się, że statek unosi się w powietrzu. Leci nad skałami, a zaraz potem nad plażą. Wtedy to jeden z marynarzy zauważył stojącego na plaży człowieka, który unosi ręce do góry i kieruje nimi latającym statkiem.
-Tam ktoś stoi!-krzyknął, żeby inni też zauważyli.
Richard również wyjrzał za burtę. Statek zbliżał się już nad dżunglę, jednak ciągle było widać sylwetkę nieznajomego mężczyzny. Wtedy to Alpert powiedział: "On... On nas uratował."

Żaglowiec leciał jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu wylądował gdzieś w środku dżungli. Rozbitkowie wyszli na ląd, rozglądając się dookoła i dziwiąc się, co im się przytrafiło.
-To ten mężczyzna na plaży-mówili jeden przez drugiego-On ocalił nas przed zatonięciem.

Po pierwszym szoku rozbitkowie zaczęli przeliczać straty. W wyniku sztormu wiele osób z załogi wypadło za burtę i liczba żywych rozbitków wynosiła teraz pięćdziesiąt sześć. Kiedy tylko ostatnia osoba opuściła statek, nadszedł ranek. Wtedy to z dżungli wyszedł... Jacob.
-Witam was na mojej Wyspie!-krzyknął, rozkładając ręce.
-Uratowałeś nas...-szepnął jeden z marynarzy-Kim jesteś?
-Jestem władcą tej Wyspy.
-Jakiej Wyspy?-zapytał kapitan-Gdzie my właściwie jesteśmy?
-Nie mogę wam tego zdradzić, położenie tej Wyspy jest tajemnicą. To, ze się tu znaleźliście to czysty przypadek.
-Ktoś jeszcze tutaj jest? Oprócz Ciebie?
-Teraz już tak-rzekł mężczyzna z uśmiechem.
Wtedy kamera odjechała do tyłu pokazując wszystkich rozbitków, którzy skupili się wokół Jacoba. Pokazali też statek, na którym złotymi napisami napisano nazwę: "Black Rock"

Rozbitkowie stali przy Czarnej Skale i oglądali ją ze wszystkich stron. Zastanawiali się, jak mają ją z powrotem zwodować. Niektórzy krzątali sie po pokładzie, przeliczając straty i ratując resztki prowiantu. Richard znajdował się wśród tych biernych, którzy zastanawiali się nad zwodowaniem statku. Dalej od grupy stali Jacob,oraz kapitan i żywo rozprawiali o czymś.
-Jak myślisz, o czym rozmawiają?-zapytał Richarda jeden z marynarzy, wskazując na kapitana.
-Nie wiem-mruknął Alpert-Mangus to zawzięty gość i pewnie uda mu się namówić tego kogoś, aby z powrotem przeniósł statek na pełne morze.
-Oby. Nie podoba mi się ta cała Wyspa. Najpierw ogromny posąg hipopotama, a teraz magia... Nie ma w tym nic dobrego.
-Oszalałeś?-oburzył się Richard-Jak to nie ma w tym nic dobrego? Ten gość uratował nam życie! Pamiętaj o tym.
Jacob i Mangus Hanso skończyli rozmowę i podeszli do załogi. Mangus kazał zejść swoim ludziom ze statku i zebrał wszystkich przed Czarną Skałą. Wtedy zaczął mówić.
-Posłuchajcie! Jacob nie zgadza się zwodować naszego statku z powrotem. Twierdzi, że nie jest nam nic winien, gdyż uratował na życie. Jeśli sami nie opuścimy Wyspy, będziemy zmuszeni tu zostać.
-Że co?!-krzyknął jeden z rozbitków-Najpierw uratował nam życie, żeby potem nas więzić?!
-Uspokójcie się!-odezwał się Jacob-Nie jesteście tu więźniami, możecie opuścić tą Wyspę w każdej chwili!
-To oddaj nam statek!-krzyknął drugi z rozbitków.
-Bierzcie go sobie. Gdyby nie ja, zginęlibyście na tych skałach. Pamiętajcie o tym! Przybyliście na moją Wyspę, żyjecie na niej, więc uszanujcie mnie i moje decyzje! Tylko o to was proszę. Odnoście się do mnie z szacunkiem, bo kiedy znajdujecie się na tej Wyspie, jesteście pod moją protekcją.
Jacob odszedł, a marynarze popatrzyli się na siebie.
-On ma rację-odezwał się Richard-Sami wpłynęliśmy na te tereny, to są nasze błędy. Powinniśmy być mu wdzięczni, za to, co dla nas zrobił.
Rozbitkowie popatrzyli się na siebie ze wstydem, żałując, że nie potraktowali cieplej swojego wybawiciela.
LOST

Umiejscowienie odcinka w czasie: Od 15 stycznia 2008 roku do 18 marca 2008 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Wto 20:25, 27 Paź 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 18:58, 15 Lis 2009    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Na Wyspę najeżdża Charles Widmore ze swoimi żołnierzami. Najpierw bombarduje Baraki, potem schodzi na Wyspę, wysyłając Sama na jakąś misję.

XIII

Tytuł: "Kto ryzykuje, traci wszystko"

Postać centryczna: Brak

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Ilana Wendt, Cam, Ben Linus, Richard Alpert, Sun-Hwa Kwon, Vanessa Wilkins

Sceny rzeczywiste:
Inni wydawali się być przegrani w wojnie, która właśnie nadeszła. Żołnierze, których łącznie było osiemdziesięciu, pierwszej nocy zajęli sporą część południowego krańca Wyspy. Następnego dnia skierowali się na wioskę Innych i, podlatując helikopterem, szybko znaleźli się w pobliżu osady. Kolejna grupa ruszyła w stronę Świątyni. Dwie ekipy zaatakowały oba miejsca dokładnie w tym samym momencie. Forteca, jaką była Świątynia, trzymała się bardzo dobrze, jednak z samą osadą był inaczej. Żołnierze nie brali jeńców. Zaatakowawszy wioskę strzelali do każdego tubylca, którego zauważyli. Wioska upadła bardzo szybko, gdyż nieuzbrojeni Inni nie mieli czym się bronić. Ponadto jeden z najemników, ich dowódca strzelał z zabójczą precyzją. Miał on tylko jeden, mały pistolet, aby mógł nim lepiej manipulować. Z całej masakry przeżyła tylko garstka, wśród której byli: Cam, Ben, Vanessa, Richard, Adam i Amelia. Łącznie z wioski uciekło dziesięć osób.

-Widzę, że znacie się na swojej robocie-mruknął Widmore patrząc na płonącą dżunglę.
-Po to nas wynająłeś-rzekł z uśmiechem jeden z żołnierzy-Kiedy tylko spali się odpowiednio duży teren, wybudujemy tutaj nasz obóz.
Widmore uśmiechnął się i nadal patrzył, jak kontrolowany ogień spala rośliny. Po chwili ktoś wyszedł z dżungli. Okazało się, że to Sam.
-Dlaczego wyszedłeś?-zapytał Charles-Czy nie do końca zrozumiałeś swoje zdanie?
-Zrozumiałem go dobrze, ale problem w tym...-rzekł Sam-...że nikogo tam nie ma. Nikogo nie widziałem.
-Jak to nie widziałeś? Od nocy powinien przetoczyć się tam z tuzin ludzi. Może nieuważnie patrzyłeś?
-Wiem, jak mam patrzeć!-oburzył się Merrick-I jak mówię, że nikogo nie było, to znaczy, że nie było.
-To czekaj aż będą.
-Ale...
-Nie obchodzi mnie ile czasu będziesz czekał! Masz tam siedzieć, aż w końcu kogoś dorwiesz. Rozumiemy się?!
-Tak jest...-szepnął pod nosem Sam, po czym odwrócił się plecami do Widmore'a i zniknął w krzakach.

Vanessa i reszta ocalałych Innych przemierzali dżunglę nie wiedząc, dokąd mają się udać. Przyjaciel zniknął gdzieś podczas masakry, dlatego też Inni nie mogli go prosić o pomoc. Po jakimś czasie jednak kogoś spotkali, a byli to Ilana, Bram i Josh. Kobieta załamała się widząc, jak niezorganizowani są mieszkańcy tej Wyspy. Miała doświadczenie w walce, dlatego zaproponowała, że to ona weźmie dowództwo nad całą grupą na czas wojny- oczywiście wszystkie sprawy konsultując z Vanessą. Pewnym było, że najemnicy Widmore'a mają znaczną przewagę liczebną, dlatego otwarta walka nie wchodziła w grę. Inni nie mogli pokazywać się na oczy żołnierzom, trzeba było skupić się nad sabotażami i ukradkowym likwidowaniem odosobnionych żołnierzy. W ten sposób Inni mieli zdobyć broń i kamuflaż, pozwalający upodobnić się do oprawców. Ilana kazała zrobić również mapę Wyspy, gdzie na bieżąco będą zaznaczane tereny, które Charles Widmore już przejął. Mapa znajdować się miała w głównej kwaterze dowodzenia, która miała być mała i niepozorna- najlepiej jakaś prowizorycznie zbudowana chatka w środku Wyspy. Ponadto, zdobytą broń należało jak najszybciej dostarczyć Innym, którzy bronili Świątyni. Tak oto Ilana po raz kolejny przejęła dowodzenie nad Innymi.

Po wypaleniu wyznaczonego terenu, u ludzi Widmore'a rozpoczęła się budowa obozu. Charles nie chciał przebywać na statku, nie po tym, jak znalazł się na Wyspie. Po raz pierwszy od tak długiego czasu. Sun również zdecydowała się zamieszkać w miasteczku. Po trzech dniach obóz był gotowy. Prowizorycznie postawione chatki zapewniały dach nad głową Widmore'owi i jego żołnierzom. Tymczasem sami najemnicy nie posunęli się wcale tak daleko w podboju Wyspy. Przebywali głównie w wiosce Innych z nadzieją, że tubylcy spróbują ją odbić- nic z tych rzeczy. Inni działali głównie z ukrycia, dlatego niektórzy żołnierze nigdy jeszcze nie widzieli ani jednego mieszkańca Wyspy. Czasem któryś z najemników ginął w tajemniczy sposób, a kompani znajdowali go bez ubrania i broni. Jedyne miejsce, gdzie rzadko były chwile spokoju, to mur przed Świątynią. Żołnierze wciąż nie mogli się tam dostać, w dodatku kiedy któryś z nich próbował zbliżyć się do muru, zostawał rozstrzeliwany przez niewidocznego obrońcę. Oprawcy jednak nie poddawali się. Przemierzali Wyspę (tym razem na piechotę), zajmując coraz to dalsze tereny. Czasem dostrzegali jakiegoś zbłąkanego Innego, wtedy strzelali bez mrugnięcia okiem.

Inni wystawiali straże w okolicach swojej kwatery dowodzenia, aby żołnierze nie zapuścili się w te tereny. Straże wystawiane były dwójkami. Do jednej z nich należał Ben. Pilnował nieprzekraczalnej granicy, trzymając ręku karabin. Obok stał drugi z Innych, który o dziwo nazywał się tak, jak jeden z dobrze nam znanych rozbitków z lotu Oceanic 815- Eko. Dwójka stała tak w milczeniu, wpatrując się bezustannie w krzaki. Co jakiś czas coś zaszeleściło, wtedy Eko gwałtownie podnosił broń i zdenerwowany czekał, aż wyskoczy na niego zgraja najemników. Często jednak był to tylko podmuch wiatru.
-Nie mogę tak dłużej. Niech ktoś nas zmieni-jęknął w końcu Eko.
-Kto ma nas zmienić?-zapytał z oburzeniem Ben-Cała reszta poginęła.
-Wiem, ale... Została jeszcze garstka.... Ja bym z chęcią dostał jakieś inne zadanie... Mógłbym na przykład donosić broń i żywność tunelami do Świątyni... To....
-Szszsz!- uciszył go Ben i odbezpieczył broń.
-Co? Coś usłyszałeś?-zapytał Eko, również przygotowawszy broń.
Krzaki naprzeciwko Innych zaszeleściły. Eko zdenerwował się jeszcze bardziej niż zwykle. Ben spojrzał na spoconego kompana z zażenowaniem. Wtem z czoła Eko trysnęła krew, po czym Inny upadł na ziemię nawet nie zastękawszy. Strzał w głowę był idealny. Ben od razu skierował broń w kierunku strzału i puścił kilka serii. Żołnierze jednak zaczęli go okrążać, o czym świadczyło poruszanie się krzaków z innych stron dżungli. Ben chciał puścić jeszcze kilka serii po drzewach, jednak zaniechał tego. Spojrzał na ciało swojego kompana, po czym znów skierował wzrok w stronę oprawców. Po chwili puścił swoją broń z ręki, a ta spadła na ziemię. Wtedy momentalnie z dżungli wyskoczyła szóstka żołnierzy, mierząc do Bena.
-Pan Widmore Cię oczekuje-rzekł ich dowódca.
-Wiem-syknął Linus-Sam też muszę z nim pogadać.

Charles, Sun i reszta mieszkańców obozu po raz pierwszy odwiedzała swoje domki. Sun weszła do środka i rozejrzała się zimnym wzrokiem po pomieszczeniu. Nic ciekawego. Cztery ściany, stół i prycz do spania. Koreanka wyszła zaraz z domku i zaczęła się przechadzać p obozie. Jakiś czas później spotkała Jasona. Mężczyzna rozpromienił się na jej widok. Podszedł do niej i przywitał się, całując ją w policzek.
-Cześć-powiedział, odsuwając usta od policzka kobiety-Najemnicy odwalili kawał dobrej roboty, nie?
-Nic szczególnego-odparła Sun, również ciesząc się ze spotkania Jasona. Albo tylko udając radość.
-Nie przesadzaj. Ważne, że są te cztery ściany i wreszcie będziemy mogli się zabawić bez strachu, że ktoś nas nakryje.
-No nie wiem... Drzwi nie są zamykane na klucz, każdy może je otworzyć w każdej chwili.
-Daj spokój, nie ma sensu tego przedłużać-Jason złapał Sun za talię i przycisnął do siebie-Już tyle musieliśmy przeczekać...
W tym momencie z chatki obok wyszedł Charles. Był blady jak ściana. Sun momentalnie skończyła rozmawiać z Jasonem, odtrąciła jego rękę i zagadała do Widmore'a.
-Coś się stało?-zapytała-Aż tak nie podobał Ci się ten domek?
-Nie, domek jest w porządku...-jęknął Widmore-Lecz ten, kto w nim jest.... Nie wiem jak Ci to powiedzieć.
-Co.... Ktoś jest w środku? Jeden z najemników?
-Nawet sobie nie wyobrażasz... W środku jest.... istota.... wyglądająca jak Locke. Tytułuje się Władcą Wyspy.
-W środku jest Władca Wyspy?-wykrzyknęła zaskoczona Sun
-Tak... Trzeba powiedzieć o tym wszystkim naszym ludziom. Niech wiedzą, że mają szczególnie bronić tej chaty przed Innymi.
-Ja chcę tam wejść. Muszę z nim porozmawiać.
-O czym?
-O sprawach Wyspy. Mam nadzieję, że mi nie zabronisz.
Widmore zamyślił się, po czym powiedział:
-W porządku. On nie będzie Cię namawiał do zmiany strony. Ale jeśli przez dłuższy czas nie wyjdziesz, będę musiał interweniować.
Sun zgodziła się, po czym weszła do środka. Tam, na krześle, siedział Przyjaciel.
-Witaj Sun-rzekł gniewnie.
-Kto ma przenieść Wyspę?-zapytała pani Kwon z miejsca.
Przyjaciel zaśmiał się, jednak nie odpowiedział od razu.
-Jesteś suką-mruknął-Wykorzystujesz zasady przeniesienia Wyspy, ustanowione przeze mnie, dla własnych korzyści. Jesteś suką.
-Odpowiesz mi na pytanie?-rzuciła Koreanka-Wyspę można ocalić tylko w jeden sposób: przenosząc ją. Żeby to zrobić, musisz wyznaczyć odpowiednią osobę. Więc pytam się po raz kolejny: Kto ma przenieść Wyspę?
-Ben-rzekł Przyjaciel-Niech Ben przeniesie Wyspę.
-W porządku-powiedziała Sun, po czym opuściła chatkę Widmore'a.

Richard stal niedaleko centrum dowodzenia, rozglądając się dookoła. Odczuwał dziwny niepokój. Krzaki szeleściły pod wpływem wiatru, jednak Alpert czuł, że ktoś jest w pobliżu. Miał rację. Krzaki zaszeleściły głośniej, a po chwili wybiegł z nich... Ben. Po jego głowie ciekła krew.
-Ben?-wykrzyknął Richard-Gdzieś Ty był? Wczoraj ślad po Tobie zaginął.
-Porwali mnie ludzie Widmore'a. Teraz pewnie kręcą się gdzieś w pobliżu.
-Chciał z Tobą porozmawiać, tak?
-Tak. Drań chciał rozkoszować się wygraną, patrząc, jak poniżam się przed nim. Na szczęście udało mi się uciec po pierwszej rozmowie. Po tym, jak dowiedziałem się...
-Co? Czego się dowiedziałeś?
-Widmore zachowywał się dziwnie. Chciał poczuć smak zwycięstwa, ale jednocześnie zupełnie bez żadnych środków ostrożności powiedział mi, kto znajduje się kilka domków dalej. W tym domku jest Przyjaciel. Wybrał sobie chatkę Charlesa jako siedzibę.
-Dlaczego w tak niebezpiecznym miejscu?-jęknął Richard-Nie uda nam się do niego dostać...
-Nie wiem, jak to zrobicie. Ja muszę uciekać.
-Zaraz, jak to? Nie zostaniesz?
-Nie mogę. Szukają mnie. Zabiją każdego, kto będzie w pobliżu mnie.
Ben uciekł, a Richard szepnął sam do siebie: "I tak każdego zabiją...". W tym momencie od strony kwatery dowodzenia nadszedł Marcus, znany z futurospekcji z drugiego odcinka.
-I co?-zapytał Marcus-Jestem gotowy, idziemy na zwiady?
-Tak, tylko...-sapnął zmieszany Richard-Tylko poinformujemy o czymś kwaterę dowodzenia.

Do wioski przybył Sam, wycieńczony i zmęczony. Żołnierze musieli wywołać Charlesa ze swojego domku. Widmore wyszedł zdenerwowany, krzycząc: "Czego?! Jestem zajęty!". Sam widząc go jęknął tylko: "Nikogo... Tam nie ma....", po czym zemdlał. Żołnierze popatrzyli się na Charlesa, a ten rzekł tylko: "Podłączcie go pod kroplówkę. Jeszcze nam tu umrze". Najemnicy podnieśli delikatnie Sama i zabrali go do jednego z domków. Widmore z kolei nie wrócił już do swojej chatki, opuszczając wioskę.

-Długo jeszcze?-jęczał Jason idąc przez dżunglę-Gdzie jest to, co chciałaś mi pokazać?
-Już niedaleko-odparła Sun, idąc obok niego.
Nastała chwila ciszy, którą przerwał Jason, mówiąc:
-Jesteśmy parą już ponad tydzień. Nie lepiej, żebyśmy wreszcie skonsumowali nasz związek? Ja...
W tym momencie Sun zatrzymała się i rozejrzała dookoła. Jason przeraził się i zapytał: "Co? Co się stało?". Sun odparła tylko:
-Nic. Jesteśmy na miejscu.
Koreanka przeszła przez ostatnią kępę krzaków i znalazła się naprzeciwko jakiejś dziwnej, dużej szklarni. Wyglądała dosyć staro, była zniszczona i zaniedbana.
-Szklarnia?-zapytał z niedowierzaniem Jason- To tu chciałaś mnie zaprowadzić? To to jest ta niezwykła rzecz, tak ważna dla Charlesa Widmore'a?
-Nie-odparła Sun-To jest pod nią.
Jason i pani Kwon doszli do windy i zjechali nią na sam dół. Tam, Sun podeszła do dziwnej, białej komory-w jej ścianie była duża dziura.
-Tam znajduje się ta rzecz-powiedziała Koreanka, wskazują na dziurę-Tam znajduje się kolo, które potrafi przenosić Wyspę w przestrzeni.
-Że co?-zapytał Jason.
-Kiedy ktoś zakręci tym kołem, Wyspa przeniesie się w zupełnie inne miejsce.
-Robisz mnie w konia, tak? To wszystko jakiś żart? Po co mnie u zaciągnęłaś?
-Nie, jestem całkowicie poważna. Wszystko co teraz mówię jest prawdą.
-Tak? Skoro to jest tak niezwykłe, to czemu żołnierze Charlesa tego nie pilnują? Przecież ten teren należy już do nas.
-Nie wiem-Sun wyciągnęła zza paska broń i wymierzyła w Jasona-Wiem za to, co Ty musisz zrobić. Musisz przekręcić to koło.
-Nie żartuj sobie, Sun.
W tym momencie Sun wystrzeliła, a pocisk przeleciał tuż przy uchu doktora. Jason złapał się za głowę, a Sun mówiła dalej:
-Masz przekręcić to koło! I nie próbuj żadnych fortelów, będę wiedziała, kiedy to zrobisz.
-Więc to wszystko...-jęknął Jason, wynurzając swoją głowę zza rąk-To wszystko było tylko po to, żeby mnie tutaj zaciągnąć? Wybrałaś sobie mnie jako ofiarę? Wykorzystałaś mnie?!
-Po prostu przenieś Wyspę. Obiecuję Ci, że po tym wszystko zmieni się a lepsze. Przeżyjesz i znajdziesz się daleko od tego piekła.
Jason patrząc złowrogo na Koreankę powoli zanurzył się w dziurze. Szybko jednak wrócił z deklaracją: "Nie zrobię tego."
-Wiesz, że wtedy zginiesz?-nie ustępowała Sun-Będziesz konał w męczarniach, chcesz tego?
-Nie zastrzelisz mnie, Sun-rzekł Jason z dumą i pogardą.
-Ostania osoba, która tak do mnie powiedziała skończyła z dziurą w brzuchu.
Po tych słowach Jason zmieszał się. Znów wszedł do dziury, tym razem już z niej nie wychodząc. Sun po jakimś czasie usłyszała głośne buczenie, a biel ogarnęła całe pomieszczenie.

Również żołnierze w wiosce usłyszeli owy hałas. Zaczęli rozglądać się dookoła,, po czym... po prostu zniknęli. Wioska była pusta. Opustoszenie trwało jednak tylko chwilę, gdyż szybko z krzaków wyszedł Richard, rozglądając się dookoła.
-Co robisz?!-krzyknął Cam, wybiegając za nim.
-Spokojnie, tu nikogo nie ma-Odezwał się Richard, czują wielką ulgę-Ktoś przeniósł Wyspę.
-Ale jak to możliwe?-zapytał Cam rozglądając się dookoła.
-Musimy się tego dowiedzieć-odparł Richard z uśmiechem, po czym podszedł do chatki, w której przebywał Przyjaciel-Najlepiej, jak go zapytamy.
Richard otworzył drzwiczki i wszedł do środka. Za nim ruszył Cam, który zanim zamknął za sobą drzwi, rozejrzał się dookoła. Tak jakby nie mógł uwierzyć, że wokół jest naprawdę pusto...
Richard i Cam znaleźli się w chatce Widmore'a. W środku, spokojnie i dostojnie, siedział Przyjaciel.
-Witaj-rzekł Richard spuszczając głowę.
-Witajcie-odparł Przyjaciel-Przykro mi, że was zostawiłem, ale musiałem rozmówić się z Charlesem.
-Przybyliśmy, żeby dowiedzieć się, kto ma przenieść Wyspę-powiedział Cam, wyłaniając się zza Richarda.
-Trochę się spóźniliście, bo Wyspa już została przeniesiona.
-Wiemy-rzekł Richard-Nie wiemy tylko, kto to mógł zrobić. Nikt z naszych jeszcze u Ciebie nie był.
-Z naszych nie. Sun Kwon przyszła do mnie i zapytała się, kogo mianuję do przeniesienia Wyspy. Zapewne zmusiła jakiegoś biedaka, żeby przeniósł Wyspę. I nie była to osoba, którą ja wyznaczyłem.
-No tak...-jęknął Cam-Kwon chce spotkać się z mężem. Chce skakać w czasie, aż do momentu trafienia w jego czasy. Wtedy zmusi Bena, aby przeniósł Wyspę. Tylko czy jej się uda? Oby nie...
-Nie rokuj sobie żadnych nadziei, Cam-odparł Richard-Uda się. Sun spotka się ze swoim mężem.
Cam spojrzał na Richarda, chcąc zadać pytanie: "Skąd wiesz?", jednak głos zamarł mu w gardle. Zorientował się, skąd Richard to wie. Patrzył się przerażoną miną na Richarda, a mina ta zakończyła bieżący odcinek.
LOST

Umiejscowienie odcinka w czasie: Od 18 marca 2008 oku do 22 marca 2008 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Nie 15:27, 22 Lis 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Śro 1:07, 30 Gru 2009    Temat postu:

XIV

Tytuł: "Łowca Innych"

Postać centryczna: Sam

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Ben Linus, Richard Alpert, Sun Kwon

Sceny rzeczywiste:
Ben siedział w jednej z jaskiń, kiedy Wyspa została przeniesiona. Zrozumiał, że to już koniec wojny, dlatego wybrał się do kwatery dowodzenia, aby dowiedzieć się wszystkiego o szczegółach przeniesienia. Na miejscu jednak nie było kwatery. W miejscu, gdzie wcześniej była chatka, stali Charles Widmore i Sun, czekali tam na Linusa. Ben chciał od razu wybrać się do Orchidei, gdyż zrozumiał, że tym razem to on jest wybrany, aby przenieść Wyspę. Sun nie pozwoliła mu jednak, wyciągając pistolet i zmuszając Bena do posłuszeństwa. Obiecała, że wkrótce Ben wszystko zrozumie, jak tylko uda im się znaleźć jeszcze jedną osobę.

Ostre zamieszanie i wrzaski szybko zbudziły Sama. Mężczyzna delikatnie otworzył oczy i zobaczył, ze leży pod gołym niebem. Szybko podniósł się i zorientował się, że leży na pryczy w środku dżungli z kroplówka podłączoną do żyły. Nie mógł się w tym połapać, gdyż ostatnie co pamiętał to to, że polował na Innych. Sam wyrwał kroplówkę z ręki i wstał. Zamieszanie dookoła niego irytowało go coraz bardziej, gdyż nikogo nie widział, a mimo to dźwięk dochodził z bardzo bliska. "Tak, z pewnością muszą być w pobliżu"-pomyślał Merrick pociągając nosem. W tym momencie z krzaków wybiegł jeden z żołnierzy.
-Nie ma go!-krzyknął-Statek zniknął!
-Mógłbyś tak nie krzyczeć, co?-zirytował się Sam-Wyjaśnij mi, po co Ci debile biegają po dżungli i robią tyle hałasu?
-Jak to biegają? Przecież uspokoili się gdzieś tak z pół godziny temu.
Żołnierz wsłuchał się w otoczenie i rzeczywiście, w okolicy panowało jakieś zamieszanie. Wcześniej tego nie zauważył, gdyż biegł co sil w nogach poinformować innych, że statek zniknął był tym zbyt zaaferowany. Krzyki były już cichsze, ale ciągle trwały.
-Zaraz zaraz, coś tu nie gra-szepnął żołnierz, po czym odbezpieczył broń i kazał schylić się Samowi-Musimy być w środku jakiejś dużej wrzawy!
Wtedy całym otoczeniem zatrząsnął potężny ryk, a z konarów drzew spadł jeden z żołnierzy, wprost na łóżko Sama. Nie był to jednak cały żołnierz, a raczej to, co z niego zostało.
-O nie... Zaatakował-jęknął żołnierz i rzucił broń na ziemię.
Wtedy zza drzew wyleciała potężna chmura czarnego dymu. Zatrzymała się tuż nad Samem i żołnierzem. Sam uskoczył na bok, a żołnierz wyciągnął zza paska mały dysk, kucnął, po czym rzucił dysk pomiędzy siebie i Potwora. Urządzenie zapiszczało, po czym jedna z dwóch wmontowanych tam lampek zapaliła się na czerwono. Najemnik zrobił wielkie, zaskoczone oczy, lecz nie zdążył nic powiedzieć. Czarny Dym zaryczał i rzucił się na biedaka; jego krew rozbryzła się dookoła, brudząc również kucającego obok Sama.

Sun, Widmore i Ben szli wraz z odpoczynkami około dzień, kiedy dotarli wreszcie do poszukiwanego miejsca.
-Cholera-mruknął pod nosem Charles, rozglądając się dookoła-Znowu dżungla...
-Nie myślałeś chyba, że w tych czasach znajdziemy tu wypaloną ziemię?-zapytała Sun-Pamiętaj, możliwe, że Twoi najemnicy jeszcze tu nie dotarli.
Charles ruszył wolno do przodu, rozglądając się uważnie dookoła. Każdy kolejny krok napawał go coraz większym przerażeniem- widział bowiem ciała swoich żołnierzy, porozwieszane po drzewach i leżące na ziemi. Widok był naprawdę potworny i nawet Ben skrzywił się, oglądając dzieło Potwora. W końcu Widmore i reszta spotkali Sama, który wciąż był przy swojej pryczy, cały umazany krwią. Kręcił się dookoła własnej osi, patrząc tępo do góry i mówiąc: "Wszyscy nie żyją... Wszyscy nie żyją..."
-Sam, jesteś-rzekł Charles-Co tu się stało?
-Wszyscy nie żyją, Charles-odparł złowrogo Merrick-Te wszystkie zabezpieczenia, które im dałeś na nic się nie przydały. Obwód nie był zamknięty.
-To oczywiste, w końcu nasze słupy nie przeniosły się wraz z nami.
Sam uśmiechnął się i nic dalej nie mówił. Widmore zapytał więc, głosem pełnym troski:
-Sam... Nie interesuje Cię, dlaczego to wszystko się stało? Skąd to całe zamieszanie?
-Gówno mnie to obchodzi-burknął Merrick-Wiem tylko, że jestem cały we krwi, a Ty przyszedłeś tutaj ze swoim największym wrogiem i... tą piękną Azjatką.
-Właśnie, Sun... To ona właściwie chciała tutaj przyjść. Ma do Ciebie pewną sprawę.
Sun odetchnęła ciężko, po czym stanęła naprzeciwko Sama i zaczęła mówić:
-Jesteś Łowcą Innych, prawda?
-Nie wiem co to znaczy, ale... tak-odparł Sam
-Potrzebuję więc Twojej pomocy. Pomożesz mi?
-Oczywiście, że Ci pomogę. Ale chcę czegoś w zamian i Ty dobrze wiesz, czego....
Sam przysunął się bliżej do Sun i chciał ją pocałować, ale Koreanka szybko odsunęła się od niego.
-Nie dostaniesz ode mnie nic-powiedziała pani Kwon-Ale zrobisz to, co rozkaże Ci pan Widmore, prawda?
Sam skrzywił się i popatrzył na Charlesa. Widmore zrobił taką minę, że Merrick mruknął tylko:"Tak, zrobię..." i odsunął sie od Sun.
-Dobrze-mruknęła Sun-Powiem Ci teraz, co masz robić. Wiesz jaką mamy teraz sytuację? Przenosimy się w czasie. Każdy błysk przenosi nas z jednego czasu do drugiego. Kiedy tylko znajdziemy się w nowym czasie, złapiesz jednego z Innych i zapytasz się go, czy na Wyspie przebywa Jin-Soo Kwon. I tak będziesz robił za każdym razem.
-Ten Jin...-rozpoczął Sam-...to Twój mąż, prawda?
W tym momencie rozległ się głośny, szyderczy śmiech. Sun nie odpowiedziała na pytanie Sama, lecz odwróciła się w stronę Bena. Charles i Sam zrobili to samo.
-To najbardziej perfidny plan, jaki widziałem-zaśmiał się Ben-Poświęciłaś większość ludzi na Wyspie, tylko po to, żeby być ze swoim mężem. Poświęciłaś nawet córkę, która teraz nie ma obojga rodziców-Ben zwrócił się do Charlesa i Sama-A wy jej jeszcze pomagacie? Wszyscy jesteśmy pionkami w jej grze.
Kiedy Ben mówił do Charlesa i Sama, Sun podeszła do martwych żołnierzy i zabrała im dwie krótkofalówki. W tym momencie nastąpił przeskok do kolejnego czasu.
-Nie ma czasu na kłótnie-mruknęła niepewnie Sun, po czym wyciągnęła jedną z krótkofalówek w kierunku Bena.
-Ben, weź to i idź pod Orchideę. Kiedy dam Ci znać przekręcisz koło. Ani wcześniej, ani później, tylko wtedy, kiedy usłyszysz mój głos w krótkofalówce.
-Zaraz zaraz, czy ja powiedziałem, że na cokolwiek się zgadzam?-oburzył się Ben-Pójdę do Orchidei, ale przekręcę koło do razu. Nie wiem, jak przekonałaś Charlesa do współpracy, ale ze mną to się nie uda.
-Ben, rób co ona mówi-rzekł Widmore ze spuszczoną głową-Proszę Cię.
-Jesteś materialistą, tak, Charles? Wydałeś mnóstwo pieniędzy w powodzenie tej misji. Powiedz, co poczułeś, kiedy okazało się, że robisz to wszystko na marne? Że byłeś tylko elementem gry pani Kwon?
-Nawet nie wyobrażasz sobie, co wtedy poczułem.
-I co? I teraz pomagasz jej bez żadnych oporów? Czyżbyś oszalał, Charles?
Ben przybliżył się do Widmore'a i spojrzał mu prosto w oczy swoim przerażającym spojrzeniem. Czekał na jakąś reakcję swojego wroga, coś co pozwoli mu zrozumieć jego sytuację. Nie mógł znieść, jak taka osoba jak Sun mogła ujarzmić Charlesa Widmore'a.
-Benjamin...-jęknął Charles unikając wzroku Linusa-Możemy porozmawiać na osobności?
Ben zgodził się i razem z Charlesem poszedł do dżungli.

Sun została sama z Samem. Spoglądała na niego ukradkiem, ale unikała jego wzroku. On z kolei zachowywał się tak, jakby wcale jej nie zauważał.
-Nie jesteś zaskoczona?-wyrzucił nagle, nie patrząc wcale na Koreankę.
Sun aż podskoczyła, tak silnie głos Sama przeciął ciszę panującą wokoło.
-Słucham?-zapytała po chwili, nie mając nawet pewności, czy to Sam się odezwał.
-Zniszczyłaś całą misję Charlesa Widmore'a, jego najważniejszy cel w życiu...-rozpoczął Sam-...A on pomaga Ci teraz jakby był Twoim dłużnikiem. Nie dziwi Cię to? Nie sądziłaś, że ludzie nie będą Cię słuchali, tak jak Ben?
-Nie myślałam o tym-odparła Sun-Teraz myślę tylko o jednym.
-Myśli o jednym...-burknął Merrick i usiadł na trawie.
W tym momencie z krzaków wyszli Charles i Ben.
-Możesz powtórzyć, co mam robić?-zapytał Ben.
Sun zdziwiła się tym, co on mówi, jednak odpowiedziała na jego pytanie:
-Weź krótkofalówkę i idź pod Orchideę. Kiedy dam znak, przeniesiesz Wyspę.
Ben złapał za urządzenie i szybko wszedł do dżungli. Sun chciała go jeszcze zatrzymać, zapytać się, co go przekonało, ale Linusa już nie było. Sun stała przez chwilę z opadniętą szczęką, ale w końcu ogarnęła się i zwróciła się do swoich kompanów:
-Zaczekamy około dzień i wtedy zaczniemy misję. Ben musi mieć czas dojść do Orchidei. Charles, wiesz może, ile Locke przemieszczał się w czasie zanim przekręcił koło?
-Nie wiem dokładnie...-mruknął Charles-...Ponad cztery dni, ale nie wiem ile konkretnie.
-Mało, bardzo mało... Sam, ile czasu potrzebujesz, żeby przygotować pułapkę i złapać jednego z Innych?
-Ja nie zastawiam pułapek-odparł dumnie Sam-Poluję szybko i ze stu procentową skutecznością. Tyle wiem z teorii, bo jeszcze nie miałem okazji żadnego złapać.

Charles, Sun i Sam odczekali dzień (a przynajmniej wydawało im się, że tyle odczekali). Rozpalili ognisko, zjedli mango i położyli się spać. Obudził ich następny przeskok. Wtedy Sun oznajmiła, że czas zaczynać.
-W porządku Sam, zaczynaj-powiedziała pani Kwon.
Sam uśmiechnął się, ale nie ruszył się z miejsca. Sun wpatrywała się w niego ciekawa, co się teraz stanie. Po chwili po okolicy rozległy się głosy. Głosy znane pod nazwą szeptów. Sun zaczęła rozglądać się dookoła myśląc, że zaraz z dżungli wyjdą Inni, ale nic takiego się nie stało. Jedyne co się stało to to, że Sam zniknął. Nie odszedł do dżungli, lecz po prostu zniknął. Sun popatrzyła się pytająco na Charlesa, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Merrick wrócił. Znów rozległy się szepty, które zostały urwane krótkim dźwiękiem, przypominającym uderzenie. Wraz z tym dźwiękiem pojawił się Sam, a raczej "wyskoczył' z miejsca, w którym wcześniej stał. Upadł na ziemię szamocząc się z jednym z Innych. W końcu jednym sprawnym ciosem pozbawił wroga przytomności.
-Jak to zrobiłeś?-zapytała Sun-I skąd wzięły się te szepty?
-Inni mają specjalną zdolność-tłumaczył Sam, krępując ręce więźnia kawałkiem jego ubrania-Pozwala im ona na wchodzenie do świata umarłych, po czym wychodzenie w dowolnym miejscu na Wyspie. Używają jej jako możliwość teleportacji. Podczas otwierania i zamykania przejścia czasem można usłyszeć głosy zmarłych, znane Ci pod postacią szeptów. Na szczęście dla nas...-Sam dźwignął więźnia i przeniósł go pod drzewo-...Inni używają do przejść tylko jednego kanału. Dzięki Charlesowi mogę w ten sposób polować na moich ludzi. Po prostu wchodzę w ten kanał i czekam. Jeśli któryś Inny pojawi się w zaświatach, łapię go i wychodzę w tym miejscu, w którym wszedłem. Właśnie po tym, co Charles mi zrobił, stałem się tym kim jestem.
Sam popukał się w głowę pokazując, że ma nierówno pod sufitem. W końcu trzasnął Innego w twarz, a ten się obudził.
-Czy na Wyspie jest Jin Kwon?-zapytał Sam.
-Co?...-zajęczał Inny i popatrzył na Sun i Widmore'a-Kim wy jesteście?
-Jin Kwon!-krzyknął Sam, przyciskając Innego do drzewa-Jest na Wyspie?!
-Nie znam nikogo takiego!-wrzasnął Inny i zamknął oczy z bólu. W tym momencie Sam skręcił mu kark.
-Co Ty robisz?!-krzyknęła Sun-Nie mieliśmy nikogo zabijać!
-Tak?-mruknął Sam-I potem ten Inny pobiegłby do swoich i powiedziałby o grupie podróżników w czasie, poszukujących Jina Kwona. Jak myślisz, co by zrobili po latach, jakby dowiedzieli się, że ów poszukiwany Jin rzeczywiście jest na Wyspie?
-Masz rację-odparła Koreanka-Musimy to zachować w tajemnicy.

Sam kontynuował swoją misję. Po każdym przeskoku łapał jednego z Innych i wypytywał go o obecność Jina na Wyspie. Bywało różnie: raz Jin już umarł, raz nikt o nim nie słyszał, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby Jin rzeczywiście był na Wyspie i żeby Inni o nim wiedzieli. Charles zaczynał się źle czuć, miał bóle głowy i leciała mu krew z nosa.

W końcu nastąpił kolejny, dziesiąty przeskok. Sam po raz siódmy zanurzył się w świecie umarłych. Sun z Widmorem stali nie odzywając się do siebie, czekali na jedno- na pojawienie się Merricka. Wtem stało się coś niespodziewanego: rozległ się długi, nieprzerwany dźwięk przypominający buczenie, a biel zaczęła ogarniać całe otoczenie- był to kolejny przeskok. Jeszcze nigdy nie pojawił się tak szybko.
-O nie...-jęknęła Sun-...On jeszcze nie wyszedł.
-Merrick, wyłaź!-krzyknął groźnie Charles-Słyszysz?! Wyłaź!
Ne zanosiło się jednak na to, żeby w okolicy ktoś się pojawił. W końcu Sun i Widmore zniknęli i pojawili się w nowym czasie.
-Gdzie on jest?-zapytała Sun, rozglądając sie dookoła.
-Był w innym świecie, kiedy nastąpił przeskok...-rozpoczął Charles, trzymając się za głowę-Nie wiem dokładnie co wtedy może się stać... Ale chyba....
-Co?
-...On już się nie przenosi-jęknął Charles. Sun przerażona rozejrzała się dookoła.
Wiele lat wcześniej Sam stał dokładnie w miejscu Sun i również rozglądał się dookoła. Nie mogąc dojrzeć nikogo ze swoich kompanów, w końcu zrozumiał, co się stało. Spojrzał w niebo, po czym wybuchnął szczerym, głośnym śmiechem. Poczuł, że jest wolny.
LOST

Retrospekcje:
1998 rok
Deszczowa noc. Czarna limuzyna podjechała do portu, wyszło z niej kilku mężczyzn w garniturkach. Szybko podbiegli do bagażnika i wyciągnęli z niego duży, czarny worek z czymś w środku. Zamachnęli się kilka razy, po czym wrzucili worek do wody.
-Dranie-mruknął Richard, żując kanapkę. W drugiej ręce trzymał lornetkę i oglądał z ukrycia sytuację.
-Wiesz, kogo tym razem przyłapali?-zapytał Sam, który siedział obok.
-Nie , nie widać ciała. Ale to mógłby być Henry, od tygodnia już się nie odzywa.
-Tak to już jest...-powiedział Sam, wyciągając z kieszeni kanapkę-Widmore rośnie w siłę, a my musimy coraz bardziej się ukrywać. Bycie na Wyspie jest znacznie bezpieczniejsze od ciągłego koczowania na obczyźnie.
-Sam wybrałeś takie życie. Chciałeś coś robić, pomagać w utrzymaniu lokalizacji Wyspy w sekrecie... To teraz masz.
Sam ugryzł kawałek kanapki.

2007 rok
Sam siedział w jakimś obskurnym pomieszczeniu, paląc papierosa. Wpatrywał się w brudne okno i ponure miasto za nim. Mimo, iż był dzień, okna były tak zabrudzone, że przepuszczały mało światła i w pomieszczeniu panował półmrok. Nawet mała żarówka zawieszona przy suficie nie dawała tyle światła, ile powinna. W kocu do pomieszczenia ktoś wszedł.
-Cześć Frank-mruknął Sam, gasząc papierosa-Uważałeś, czy nikt Cię śledzi?
-Spokojnie, byłem sam-odparł mężczyzna.
Był to jeden z Innych o imieniu Frank.
-To dobrze-rzekł Sam-Jak się ma sytuacja?
-Jarrah i Ben właśnie zabili ostatniego człowieka z organizacji Widmore'a, który zagrażał Wyspie.
-To dobrze, to bardzo dobrze-rzekł z uśmiechem Merrick-Teraz Charles Widmore nie będzie mógł dostać się na Wyspę.
-Nie byłbym tego taki pewien...-rzekł smutno Frank-Widmore przygotowuje się na kolejną wyprawę na Wyspę. Teraz idzie po swoją najważniejszą broń.
-Po co?
-Po Ciebie-powiedział Frank, po czym otworzył drzwi. W tym momencie do środka wpadło kilkunastu uzbrojonych po zęby ludzi, którzy wrzucili Sama na ziemię i skuli go kajdankami.
-Przykro mi, Sam-jęknął Frank-Widmore już od dawna na Ciebie poluje. Kiedy nie złapali, złożyli ofertę nie do odrzucenia: wolność za wydanie im Ciebie. Nie miałem wyjścia...
Sam nic nie mówił, nie chciał nawet spojrzeć w oczy zdrajcy. Ludzie Charlesa zabrali go do dużej ciężarówki, gdzie mężczyzna stracił przytomność.

Ocknął się dopiero w białym pomieszczeniu, przykuty do jakiegoś stołu. Naprzeciwko niego stał Charles Widmore.
-Witam-rzekł z uśmiechem Charles-Pamiętasz mnie jeszcze?
-Co... Co wy ze mną chcecie zrobić?-jęknął Sam, patrząc na chodzących za Widmorem ludzi w białych kitlach.
-Pytałem, czy mnie pamiętasz.
-Jakże mógłbym zapomnieć? Dzieciorób, który nie umiał wytrzymać rozłąki z żoną i musiał znaleźć sobie kochankę.
-Zgryźliwy jesteś. Ale to niedługo się skończy. Niedługo będziesz gotów wykonać każdy mój rozkaz.
-Tak?-zaśmiał się Sam-A jak zamierzasz to uczynić, co? Nigdy Ci się nie uda. Musiałbym chyba zwariować, żeby wykonywać Twoje rozkazy.
Charles uśmiechnął się złowrogo, po czym zawołał jednego z ludzi w białych kitlach. Mężczyzna wziął do ręki strzykawkę, po czym wstrzyknął coś Samowi. Kiedy Merrick zaczął "odpływać", Charles powiedział mu na dobranoc: "Kiedy się obudzisz, będziesz innym człowiekiem". Były to ostatnie świadome chwile w życiu Sama Merricka.

Umiejscowienie odcinka w czasie: Skoki do następujących czasów: 1614 rok, 2002 rok, 1824 rok, 1934 rok, 1912 rok, 2005 rok, 2000 rok, 1934 rok, 1899 rok, 2001 rok, 839 rok, 1041 rok


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Pią 23:28, 01 Sty 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pią 22:22, 01 Sty 2010    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCINKACH:
Doktor Chang proponuje Sawyerowi ucieczkę. Ten się nie zgadza, lecz jakiś czas później decyduje się jednak na to ryzykowne zagranie. Pierre mówi mu, że ucieczka nastąpi najbliższej nocy. Najemnicy Charlesa Widmore'a niszczą wioskę Innych. Jacob, po nocy spędzonej z Ilaną, znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Ilana dowiaduje się, że jest w ciąży. Sam, wykonując rozkazy Charlesa Widmore'a, porywa Innych i wypytuje ich o Jina. Podczas którejś próby nie udaje mu się na czas wyjść z zaświatów i zostaje uwięziony w przeszłości. „On już się nie przenosi"-mówi Charles.

XV

Tytuł: "Happy End"

Postać centryczna: brak

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
James Ford, Ilana Wendt, Cam, Vanessa Wilkins, Richard Alpert, Sun-Hwa Kwon, Ben Linus, Jin-Soo Kwon, Sam Merrick, Charles Widmore

Sceny rzeczywiste:

Wyspa 1977:
Dzisiejszy wieczór był bardzo niespokojny; James, wiedząc, że niedługo czeka go ucieczka, nie mógł myśleć o niczym innym. Nie tknął nawet kolacji, którą łaskawie przyniósł mu Stuart. Teraz więzy Jamesa piły go jeszcze bardziej niż wcześniej. Ford jak nigdy wcześniej czuł, że bardziej emocjonujące od samego wydarzenia jest oczekiwanie na nie. Z tymże, to nie ucieczka go tak denerwowała. Denerwowało go to, co miał zrobić potem.

W końcu nadeszła godzina 22:00. Radzinsky siedział na krześle przed wejściem do magazynu i nerwowo przeładowywał swój pistolet. Nogi trzęsły mu się niczym młot pneumatyczny. W końcu zza rogu wyszedł Pierre Chang, spokojny i poważny jak zawsze.
-Witaj, Stuart-przywitał się Pierre
-Wita... Pierre-jęknął Stuart, wypuszczając pistolet z rąk.
-Dobrze się czujesz?-zapytał Chang, uważnie przyglądając się spoconej twarzy naukowca.
-Chyba... Musze do kibla.
-To czemu nie idziesz?
-A kto przypilnuje więźnia, co?! Cholera jasna!
-Ja mogę zostać przez chwilę, nie ma problemu. I tak skończyłem robotę na dziś.
-Naprawdę możesz? Dzięki!
Minęła chwila i Radzinskiego już nie było w okolicy. Wtedy Pierre podbiegł do drzwi magazynu i szybko je otworzył. Ujrzał Sawyera przywiązanego do krzesła, który był juz gotowy do ucieczki.
-Jak Ci się udało załatwić Radzinskiego?-pytał LaFleur, podczas gdy Chang rozcinał jego więzy.
-Pamiętasz dzisiejszą kolację, którą Ci załatwiłem?-zapytał Chang-To ja ją przyniosłem. A przy okazji przyniosłem również kanapkę dla Stuarta z małym... dodatkiem. Chyba nie wyjdzie szybko z toalety.
Sawyer zaśmiał się i chwilę później magazyn był pusty.
-Poczekaj-szepnął Pierre, kiedy oboje byli już na dworze-Nie mogę dalej iść. Uderz mnie w twarz najmocniej jak potrafisz, po czym zabierz broń i klucze. Przekradnij się na port, tam znajdziesz maleńką łódeczkę, którą dzisiaj tam zostawiłem. Tak wydostaniesz się z Baraków. Od tej pory jesteś skazany na samego siebie. Powodzenia.
James popatrzył z żalem na Changa, po czym wyszeptał: "Dziękuję". Następnie po raz kolejny pozwolił, aby obsunęła mu się pięść, a krew Pierre'a zabarwiła zieloną trawę Baraków. Kiedy Chang leżał już nieprzytomny, Sawyer zabrał jego broń i klucze, po czym ruszył w stronę portu. Na szczęście noc była ciemna i nie było łatwo wypatrzyć skradającego się człowieka. LaFleur dotarł do portu, gdzie była uwiązana łódka, o której mówił Pierre. Uciekinier wsiadł do łódki, odwiązał ją od portu, po czym wiosłując kawałkiem drewna znalezionym w środku odpłynął z Baraków.

Dzień następny, mieszkanie Stuarta Radzinskiego.
-Miara się przebrała! Nie możemy dać sobą pomiatać!-wrzeszczał Stuart, stojąc nad stołem, na którym leżała jakaś kartka. Obok stali Pierre Chang, Horace Goodspeed i kilku innych wysoko postawionych członków Dharmy-To, co stało się ostatnio, jest splunięciem w twarz ze strony Agresorów. Tak odpowiedzieli na nasz rozejm!
-W takim razie, co proponujesz?-zapytał Horace.
-Jestem pewien, że LaFleur i jego ekipa należeli do Agresorów. Wiem również, że ten kto go uwolnił, również był Agresorem. To jest koniec rozejmu! Zbierzmy armię i zaatakujmy ich wioskę jak najszybciej. Mamy mapę, którą narysował LaFleur i chyba czas ją wykorzystać!-Radzinsky uderzył palcem w kartkę leżącą na stole.
-Jesteś pewien, że ta mapa nie prowadzi w pułapkę?-mruknął Pierre
-Niemożliwe. LaFleur narysował ją wiedząc, że zaraz wsiądzie do łodzi podwodnej i opuści Wyspę na zawsze.
-Tak, a potem opuścił łódź Bóg wie w jaki sposób-dodał Horace
-W takim razie zastosujmy fortel-Radzinsky przysunął mapę pod nos Horacego i zaczął pokazywać palcem najpierw trasę narysowaną przez Jamesa, a potem trasę prowadzącą do tego samego miejsca, ale okrężną drogą-Wyślemy główną armię trasą wskazaną przez LaFleura, ale tylko dla zmyłki. Równocześnie ruszy mniejsza grupka, ale poruszająca się szybciej. Oni będą poruszać się okrężną drogą. Kiedy Agresorzy będą zajęci główną armią, nasz mniejszy oddział zakradnie się niepostrzeżenie na miejsce i rozgromi wrogów. Nieważne, czy byłaby to prawdziwa wioska, czy pułapka.
-W porządku, Stuart. Ale Ty jesteś za to odpowiedzialny. Ruszysz jako dowódca mniejszej grupy.
-Tak jest-zgodził się Radzinsky, stając na baczność i poprawiając okulary.

Tymczasem w Barakach nastąpiło niemałe zamieszanie. Ludzie pracujący przy naprawie domków, zauważyli wychodzącego z dżungli młodego chłopca w okularach. Szybko okazało się, że jest to Ben. Jeden z robotników kazał posłać do Rogera, a drugi podbiegł do Bena i złapał go w momencie, kiedy ten miał upaść na ziemię. Chłopak był blady i wykończony. Po chwili przybiegł lekarz, a zanim ojciec Benjamina.
-O mój Boże, Ben!-krzyknął, widząc chłopca po raz pierwszy od tak długiego czasu.
-Tato....-szepnął chłopiec, zanim stracił przytomność z wycieńczenia.

Wyspa 2008 i później:
-To, co zdarzyło się ostatnio dotknęło całą naszą populację!-mówił Przyjaciel, stojąc w zniszczonej wiosce Innych.
Dookoła stali Inni, których było około dwudziestu.
-Wiem, pamiętam, co obiecywałem...-kontynuował Przyjaciel ze łzami w oczach-Mówiłem, że za moich czasów będzie lepiej niż za czasów Jacoba. Teraz wychodzi na to, że jest tylko gorzej. Ale ja to zmienię! Wszystko da się jeszcze naprawić! Mówiłem wam, że nie będziemy więcej werbowali przybyszów spoza Wyspy, ale w obecnej sytuacji jest to konieczne. Musimy odbudować naszą społeczność, poza tym potrzebujemy dużo rąk do pracy przy budowie Tawaret. Zabierzemy też resztę naszych ludzi z Los Angeles. Przepraszam was bardzo za to, co się stało! Bardzo was przepraszam...
Przyjacielowi pociekły łzy po policzkach. Inni podeszli do niego i zaczęli poklepywać go po plecach, pocieszać go. Wreszcie zaczęli czuć, że naprawdę będzie lepiej.

<center>23 lata później</center>

Na Wyspie tętni życie. Na plaży, gdzie przycumował duży statek, kręci się dużo osób. Zajmują się oni budową Tawaret, ogromnego posagu, którego budowa chyli się ku końcowi. Inni ustawili dookoła budowli ogromne rusztowania i używając średniowiecznych metod, budowali posąg. Do końca budowy pozostała jeszcze połowa głowy i krzyż Anch. Obok budowy stała szóstka osób z koszami w ręce. Zrywali oni owoce z drzewa danego im przez Przyjaciela. Kiedy już napełnili sześć koszy, ruszyli do obozu. Obóz nie posunął się technologicznie ani trochę do przodu, zajmował tylko znacznie więcej terenu. Inni postawili kosze na ziemi i zadowoleni spojrzeli na obóz. Ze znanych nam mieszkańców zestarzeli się prawie wszyscy. Przyjaciel, który pozostał w tym samym wieku w którym był John Locke w trakcie śmierci, rozwieszał pranie przed swoim namiotem. Po chwili podszedł do niego Cam i zaczął mu pomagać. On, o dziwo również się nie zestarzał. Był tak samo młody jak w chwili, gdy po raz pierwszy przybył do Innych...
Spokój w dżungli zmącił strzał. Dziki, oderwawszy się od swoich codziennych czynności, zaczęły uciekać. Zostawiły porytą ziemię i podrapane drzewo i zniknęły w krzakach. Po chwili nadbiegł strzelec, z jego długiej broni wciąż leciał dym. Popatrzył się na pustą okolice i mruknął: "Cholera jasna...". Tym kimś był Jacob, albo osoba wyglądająca identycznie jak on. Jacob rzucił bronią na ziemię ze wściekłością i wtedy zjawiła się kolejna osoba. Był to murzyn w podeszłym wieku.
-Chciałeś coś, Josh?-zapytał myśliwy.
-Matka Cię wzywa-odparł Josh.
Strzelec i Josh ruszyli do Baraków. Kiedy dotarli na miejsce, Josh poszedł w swoją stronę a młody myśliwy wszedł do jednego z domów. Tam, w kuchni, siedziała starsza, schorowana kobieta.
-Chciałaś mnie widzieć, Matko-oznajmił grzecznie chłopak, stanąwszy w progu.
-Tak, Marcus...-odparła słabo kobieta, która miała na imię Ilana-Wejdź, usiądź. Musimy bardzo poważnie porozmawiać.
-Słucham, Matko-rzekł Marcus i zasiadł przy stole-Wiesz, że znowu nie udało mi sie nic upolować?
-Jeśli będziesz ćwiczył, w końcu Ci się uda. Ale nie o tym chciałam z Tobą porozmawiać. Pamiętasz, co Ci mówiłam o Twoim ojcu?
-Nie do końca. Wiem, że zaginął przed moimi narodzinami.
-Tak, tak się stało. Ale nie mówiłam Ci nigdy, co działo się wcześniej. Chyba nadszedł czas, żebyś poznał całą prawdę. Władca Wyspy... To stanowisko, które teraz zajmuje ten...
-Mam go unikać, tak mi mówiłaś-przerwał Marcus-Co z nim?
-Chodzi o to, że ktoś inny kiedyś zajmował jego miejsce. Tym kimś był Twój ojciec.
-Mój ojciec... Był Władcą Wyspy?
-Tak. To coś, ten ktoś, co teraz zajmuje jego miejsce... On przejął władzę przez zamach stanu. Siłą odebrał miejsce Twojemu ojcu.
Marcus na te słowa poderwał się z krzesła, a jego twarz zrobiła się czerwona. Zacisnął pięści i spojrzał się przerażającym wzrokiem na Ilanę.
-Matko...-syknął-...Co Ty mówisz? Ty twierdzisz, że on nie powinien zajmować tego miejsca? Że ono należało i należy do mojego ojca?
-To właśnie chcę powiedzieć-Ilana odetchnęła głęboko, tak jakby zrzuciła z siebie duży ciężar-Tylko obiecaj, że nie pójdziesz teraz do niego. Nie możesz tam pójść.
-Tak Matko, nie pójdę-Rzekł gniewnie Marcus-Pozwolisz teraz, że się oddalę. Nie skończyłem jeszcze polowania...
Marcus zniknął za drzwiami, a a Ilana zakasłała i spojrzała smutno w okno, jak jej syn odchodził szybkim krokiem do dżungli.

Przeskoki w czasie 1:
-...On już się nie przenosi-jęknął Charles Widmore.
-To co my teraz zrobimy?-zapytała Sun-Jak znajdziemy Jina?
-Spokojnie, musi nam się udać-odparł Charles-Z Samem, czy bez niego. Pójdziemy pod mój obóz i będziemy obserwowali miejsce z ukrycia. Kiedy zobaczysz wśród nas Jina, będziesz wiedziała, że jesteś w dobrym czasie.
-To Jin był u was?
-Tak, był. Możemy już iść? Mamy mało czasu.
Charles mówiąc ostatnie słowa, już kierował się w stronę swojego obozu. Sun pobiegła za nim.

Podczas podróży następowały kolejne przeskoki, a Widmore czuł się coraz gorzej. Miał zawroty głowy i przestawał myśleć racjonalnie. Ben, który przesiadywał przed Orchideą i oglądał pojawiającą się i znikającą studnię, również odczuł skutki przeskoków. Krew zaczęła cieknąć mu z nosa. Bał się, że coś może mu się stać. Dlatego patrzył nerwowo na krótkofalówkę, nie mogąc wytrzymać tej bezczynności.

W końcu, po piętnastym przeskoku Widmore przewrócił się na ziemię i nie miał zamiaru wstać. Był blady jak ściana.
-Charles, nie możesz mi tego zrobić!-krzyczała Sun, patrząc, jak Widmore cierpi-Musisz zaprowadzić mnie do obozu.
-Spokojnie...-charchnął Charles-...Już jesteśmy na miejscu. Obóz jest za tymi krzakami...
Sun przeszła kawałek i delikatnie wychyliła się zza krzaków. Rzeczywiście, obóz był na miejscu.
-Posłuchaj...-kontynuował Widmore-Nie wiem, czy przeżyję, dlatego musisz o czymś wiedzieć. Musisz wiedzieć, co przekonało mnie, a później Bena, do pomagania Tobie.
-Słucham-powiedziała Koreanka, siadając przy mężczyźnie.
-Pomagam Ci, ponieważ nie ma innego wyjścia. Trzeba wypełnić przeznaczenie. Wiele lat temu, do naszej wioski przybyła grupa podróżników w czasie. Wśród nich był Koreańczyk, Jin Kwon. Pewnego dnia, do obozu wbiegła jakaś kobieta, również Koreanka. Krzyczała, że chce się widzieć z Jinem. Jin wyszedł z namiotu, na spotkanie kobiecie i wtedy ta rzuciła mu się w ramiona. Nie słyszałem, co do niego mówiła, ale płakała przy tym rzewnie. Po chwili... po prostu zniknęła. Jin stał jeszcze przez chwilę, trzymając ręce jakby kogoś przytulał, lecz po chwili usiadł i również się rozpłakał. Kiedy zapytaliśmy się go, kto to był, odpowiedział... "Moja żona..."-Charles zakasłał, po chwili mówił dalej-Dlatego jestem pewien, ze uda Ci się spotkać ze swoim mężem. Tylko przez chwilę, ale to zawsze coś. A moim przeznaczeniem było Cię do tego doprowadzić. Teraz została mi tylko śmierć...
Nastąpił kolejny przeskok. Sun zostawiła dogorywającego Widmore'a i podeszła pod obóz. Rozejrzała się, nie było ani śladu Jina. Wtem odezwał się Ben.
-Sun, jest coraz gorzej-mówił przez krótkofalówkę-Mam bóle głowy, leci mi krew z nosa... Zrozum, nie chcę umierać. Jest mi bardzo przykro, ale zejdę teraz do Orchidei i przesunę koło. Mam nadzieję, że Ci się udało.
-Ben, nie rób tego-szeptała Sun-Zaczekaj jeszcze chwilę, proszę. Ben? Ben!
Niestety, krótkofalówka była w krzakach, a sam Ben schodził już do jaskini. Sun nie wiedziała co ma zrobić. W końcu, idąc za słowami Charlesa, postanowiła oddać się w ręce przeznaczenia i wybiec do Innych w tej chwili. Wyskoczyła najszybciej jak mogła, a Inni skierowali swą broń w jej kierunku. Ich krzyki: "Stój w miejscu! Nie ruszaj się!" zupełnie jej nie obchodziły. Krzyczała tylko, że chce się zobaczyć z Jinem. Z namiotu wyszedł Richard Alpert, Charles Widmore również przyglądał się sytuacji. W końcu wyszedł również Jin.
-Sun?!-wykrzyknął zaskoczony-Co Ty tu robisz?
Sun padła mężowi objęcia. Jin chciał coś powiedzieć, ale ona tylko szepnęła: "Nic nie mów, kochany, nic nie mów...". Przytuliła się do niego i zaczęła płakać. Wiedziała, że to są ostatnie chwile, kiedy są razem.
-Proszę Cię, nic nie mów...-Tamowała każdy potok słów, który miał wypłynąć z jego ust.
To byłyby tylko pytania, które na tą chwilę były tylko marnotrawstwem.
-Tak bardzo Cię kocham...-mówiła dalej-I musisz wiedzieć, że zawsze będę Cię kochała, miejsce i czas nie gra roli. Masz piękną córeczkę, wiesz? Nazwałam ją Ji-Yeon, tak jak chciałeś. Zawsze będziemy razem, Ty, ja i nasza córka. Musisz o tym pamiętać do końca swoich dni. Już zawsze będziemy razem....
Ben dotarł do jaskini, złapał za koło i lekko je przekręcił. To był koniec. Ben zniknął, Sun zniknęła, Charles zniknął. Został tylko Jin, który wciąż trzymał ręce tak, jakby przytulał swoją żonę...
LOST

Przeskoki w czasie 2:
Sam triumfował, patrząc jak jego ludzie szaleją z zachwytu. Zapewnił im bardzo dobrą rozrywkę. Oglądał z uciechą, jak dwójka podróżników w czasie: Marv i Jet, biją się na śmierć i życie. Marv uniósł włócznię aby przebić kompana na wylot i wtedy zawahał się. Oczywiście nie zastanawiał się długo, gdyż poczuł na plecach bolesne ukucie: była to czwarta strzałka. Marv chwiał się już od utraty krwi i od trucizny w swoim ciele, jednak uniósł jeszcze włócznię z zamiarem zabicia Jeta. Wtedy niebo znów się rozświetliło, a rozbitkowie zniknęli z oczu dzikusów i ich przywódcy. Będąc już w innym czasie, Marv upuścił włócznię i zemdlał tuż przy Azjacie. Jet po chwili również stracił przytomność...

Marv obudził się jakiś czas później. Nie miał pojęcia, ile przeskoków minęło od chwili, kiedy stracił przytomność. Złapał za kawałek swojego ubrania, rozerwał go i okręcił materiał dookoła swojej dłoni. Obok leżał martwy Jet. Marv na widok ciała oddał swoje mango, które jadł jakiś czas wcześniej. Podniósł się i, chwiejąc się na nogach, ruszył w jakąś stronę. Nie wiedział nawet, czy idzie na zachód, tak jak nakazał mu Jed. Chciał tylko iść.

Umiejscowienie odcinka w czasie: od 15 pażdziernika 1977 do 16 października 1977 roku; od 18 marca 2008 roku do 08 lutego 2031 roku; skoki do nastepujących czasów: 1041 rok, 1974 rok, 1979 rok; przeskoki do nasepujących czasów: 842 rok, 2015 rok


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Pią 23:30, 01 Sty 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pią 22:54, 01 Sty 2010    Temat postu:

Teraz pytanie: Wolicie, żeby finał został wydany w formie jednego odciinka, czy dwóch? Forma jednego odcinka jest zgodna z serialem, ale dzięki formie dwóch odcinków połowę finału zobaczycie wcześniej Smile . To jak?

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Pią 22:55, 01 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pią 23:32, 01 Sty 2010    Temat postu:

Wykryłem drobne błędy w datach przy odcinkach XIV i XV. Oto, jakie zmiany przeprowadziłem:

Odcinek XIV:

Umiejscowienie odcinka w czasie: Skoki do następujących czasów: 1614 rok, 2002 rok, 1824 rok, 1934 rok, 1912 rok, 2005 rok, 2000 rok, 1934 rok, 1899 rok, 2001 rok, 839 rok, 1041 rok

odcinek XV:

Umiejscowienie odcinka w czasie: od 15 pażdziernika 1977 do 16 października 1977 roku; od 18 marca 2008 roku do 08 lutego 2031 roku; skoki do nastepujących czasów: 1041 rok, 1974 rok, 1979 rok; przeskoki do nasepujących czasów: 842 rok, 2015 rok


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Nie 17:03, 03 Sty 2010    Temat postu:

No ludzie odpowiadać na moje pytanie Very Happy . Nie mówcie, że nikt już nie czyta mojego fanficka?

Przyrównując aktorów do postaci, pominąłem rozbitków z lotu 316, którzy mimo wszystko odegrali jakąś rolę w tym sezonie. Teraz więc zamierzam naprawić swój błąd:

Dobre seriale zagraniczne mają to do siebie, że do serialu angażują mało znanych, dopiero co wybijających się aktorów. To się jednak odnosi tylko do głównych postaci, do tych epizodycznych mogą być angażowane gwiazdy (np. Jacka miał grać Michael Keaton, dlatego też jego postać miała zginąć w Pilocie). Idąc za tą zasadą, wymyśliłem ciekawe zagraniie, aby w rolach rozbitków AA316 obsadzić same gwiazdy Smile . Tak więc:

Jet- Jet Li
Marv- Mickey Rourke
Robert- Tim Roth


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Pon 18:25, 11 Sty 2010    Temat postu:

Mam już gotowe finałowe odcinki, ale niepokoi mnie to, że nikt nie odpowiedział na moje pytanie. Jeśli zupełnie nikt nie czyta fanficka, to nie ma sensu wstawiać nowych odcinków. Zaczekam więc aż ktoś odpowie na pytanie i dopiero wtedy wydam finałowe odcinki- w takiej formie, jaką doradzi mi ów użytkownik.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Krzys
Przyjaciel Forum


Dołączył: 09 Sty 2007
Posty: 2565
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 38 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Zagubiony

PostWysłany: Wto 0:10, 12 Sty 2010    Temat postu:

W POPRZEDNICH ODCNIKACH:
Marv i Jet po bójce leżą cali we krwi. Jet umiera, a Marv odzyskuje przytomność i rusza w jakąś stronę. Na Wyspie pojawia się Czarna Skała. Jacob mówi, że jest Władcą Wyspy i nakazuje przyszłym Innym posłuszeństwo.

XVI

Tytuł: "Ostatnie elementy, cz. 1"

Postacie centryczne: Richard i Przyjaciel

Główni bohaterowie występujący w odcinku:
Sun-Hwa Kwon, Charles Widmore, Jacob, Sam Merrick, Richard Alpert, Przyjaciel

Sceny rzeczywiste:

Przeskoki w czasie:
Z początku widzimy zabandażowaną dłoń, spod której cieknie krew. Szybko okazuje się, że jest to prawa dłoń Marva, który sunie zmęczony przez dżunglę. Za nim idą jeszcze dwaj rozbitkowie, ale po chwili upadają na ziemię i już ich nie widać. Marv o dziwo nie zainteresował się kompanami tylko szedł dalej, jakby pogrążony w dziwnym transie. Był cały blady, a z jego nosa obficie ciekła krew. W końcu Marv potknął się o własną nogę, zatoczył się i upadł na ziemię. Potem nastąpił przeskok, Marv przywitał go zaciskając pięści i zęby z bólu, po czym wydał z siebie głośny jęk. Nastąpił kolejny przeskok, a po nim następny. Marv zmrużył oczy, po czym odetchnął głęboko. Tak dokonał swojego żywota, podobnie jak reszta rozbitków z lotu 316, który skakali w czasie.

Sam Merrick:
Sam, widząc, że jest już wolny wybuchnął śmiechem. Śmiał się głośno, jednak po jakimś czasie jego śmiech się urwał. Sam spojrzał uważnie na krzaki, gdyż wydawało mu się, że coś tam się poruszyło. Podszedł do krzaczka i zaczął uważnie się w niego wpatrywać. W końcu zatopił rękę w roślinach i wyciągnął kogoś za ramię. Był to młody chłopak o ciemnej karnacji skóry i włosach ściętych na krótko. Był prawie nagi, jedyne, co zasłaniał jego ciało, to kolorowa przepaska zawiązana na biodrach. Chłopak miał włócznię w ręku, jednak nie zamierzał użyć jej przeciwko drugiej osobie. Teraz siedział na trawie zaskoczony, że Sam odkrył jego kryjówkę. Niczym zaszczute zwierzę jego ruchy były nerwowe i szybkie. Patrzył się na Sama, ruszając kończynami niczym ryba właśnie wyciągnięta z wody.
-Hej!-krzyknął Sam, jakby mówił do przygłuchego człowieka-Co robiłeś w tych krzakach?
Chłopak nie odpowiadał, tylko wciąż miotał się przerażony. W końcu chciał uciec, ale Merrick szybkim ruchem ręki posadził go na ziemi.
-Dokąd to się wybierasz?!-krzyknął-Jeszcze z Tobą nie skończyłem!
Wtedy z dżungli wybiegło więcej ludzi, tym razem dorosłych. Mieli dłuższe włosy i malunki na twarzy. Jeden z nich podbiegł do Sama i uderzył go tępą częścią włóczni w twarz. Merrick upadł nieprzytomny na ziemię...

Obudził się jakiś czas później. Leżał w jakimś szałasie, z którego było tylko jedno wyjście. Okazało się, że tego wyjścia pilnowali dwaj strażnicy. Leżał związany tak sprawnie, że nie mógł poruszyć ani ręką ani nogą. Jedyne, co mógł zrobić to czekać, aż go uwolnią. Albo zniknąć, ale nie będzie przecież siedział w zaświatach w nieskończoność. W końcu do Merricka przyszli tubylcy, chcieli go gdzieś zabrać. Trzech mężczyzn stało z włóczniami wyciągniętymi w jego stronę, a czwarty rozcinał jego więzy. W końcu Merrick był wolny i zamierzał jak najszybciej wykorzystać tą sytuację. Zniknął tubylcom sprzed oczu. Z początku mieszkańców Wyspy zamurowało, jednak szybko ogarnęli się i wyszli z szałasu sprawdzić, czy może na zewnątrz nie ma uciekiniera. Oczywiście zostawili jednego ze strażników w szałasie na wypadek, gdyby Sam się pojawił. Mężczyzna pojawił się, ale niespodziewanie, za plecami strażnika. Wyciągnął zza jego przepaski nóż, po czym przyłożył u do gardła.
-Ha i co teraz, kochasiu?-powiedział z uśmiechem Sam, po czym polizał tubylca po policzku. Oboje powoli wyszli z szałasu; mieszkańcy wioski na ich widok poderwali się i, nie wiedząc co mają zrobić, patrzyli się jeden na drugiego. Sprawę ułatwił im Sam, który odepchnął jeńca i bawiąc się nożem krzyknął: "No chodźcie! Spróbujemy się!". Szybko jeden z wysokich mężczyzn podbiegł do Sama, lecz zanim cokolwiek zrobił, jego przeciwnik zniknął. Tubylec rozejrzał się dookoła zdziwiony, zajrzał do szałasu, lecz wszędzie było pusto. W końcu odwrócił się do swoich i rozłożył ręce w geście bezradności. W takiej pozycji zastygł, po czym wypluł z siebie strużkę krwi. Upadł na ziemię z nożem w plecach, a za nim stał Sam, jak zwykle wesoły. Znów krzyknął: "No chodźcie!" i wtedy znacznie więcej mężczyzn poderwało się, żeby stoczyć z nim walkę. Sam znów znikał i znów pojawiał się niespodziewanie, tym razem tocząc pojedynki na pięści. Ten proceder szybko przerwał najwyższy z tubylców, na krzyk którego wojownicy przestali napastować Sama i uciekli z miejsca zdarzenia. Sam otarł pot z czoła i ciekawy spojrzał na tubylca, co zamierza zrobić. Mężczyzna spojrzał się na swoich ludzi, po czym... uklęknął przed Samem. Niczym na rozkaz reszta tubylców uczyniła tak samo. Mieli go za Boga. Sam triumfował. Spojrzał z góry na klęczących przed nim, po czym podniósł ręce do góry w geście zwycięstwa.

2 dni później
Sam stał w swoim szałasie, który był cały porozwieszany jakimiś wisiorkami i dziwnymi malunkami. Stał przy swoim świętym stoliczku i poprawiał leżące na nim artefakty. Po chwili przyszła do niego młoda kobieta, trzymając w ręku kosz owoców.
-Znowu?-jęknął Sam-No dobra. Ofiara to ofiara.
Wziął od niechcenia kosz i kazał wynosić się dziewczynie. Ta posłusznie odeszła. Sam położył kosz w rogu i znów zajął sie ustawianiem artefaktów. Wtedy pojawił się ktoś za nim, mówiąc głośno: "Kim Ty jesteś?". Merrick odwrócił się gwałtownie i zobaczył długowłosego mężczyznę wymalowanego rytualnymi barwami. Miał dziwne kolczyki na uszach. Nie wiedział, kto to jest, lecz my od razu poznalibyśmy tą postać. Był to Jacob.
-Znasz Angielski?-zdziwił się Sam-Też jesteś z przyszłości?
-Pytałem się, kim TY jesteś-rzekł groźnie Jacob-Widzę Twoją przeszłość tylko od momentu, kiedy budzisz się w laboratorium Charlesa Widmore'a.
-Pewnie dlatego, że wcześniej to nie byłem ja.
-Sam, tak?-zapytał Jacob po chwili-Pozwolę Ci zostać ich przywódcą, zgładzenie Ciebie wywołałoby teraz spore poruszenie. Ale musisz wiedzieć, że na tej Wyspie ja rządzę. Daję Ci wolną rękę, ale jeśli wydam jakiś rozkaz, musisz go bez szemrania wykonać.
-Jesteś śmieszny. A co powiesz na to?
Sam zniknął. Jacob pokiwał głowa ze znudzenia po czym siłą woli wyrzucił Sama z zaświatów. Merrick przeleciał przez cały szałas, po czym uderzył o stolik łamiąc go na dwoje.
-Nie ze mną takie sztuczki-mruknął Jacob-Jeszcze raz mi się postawisz, a skończy się Twoje panowanie.
-Poczekaj!-krzyknął Sam, kiedy Jacob miał juz zniknąć-Jak się nazywasz?
-Jacob-rzekł mężczyzna, po czym zniknął.
Sam załamał się. Z kwaśną miną spojrzał na jeden ze swoich artefaktów, jakiś śmierdzący pukiel włosów, po czym mruknął: "Kurwa...".

Sun Kwon:
Błysk przeniósł Sun do następnego czasu. Kobieta upadła na ziemię i wybuchnęła płaczem. Właśnie na zawsze straciła swojego męża. Tam gdzie wcześniej był obóz Innych, teraz była tylko mała polanka. Sun uspokoiła się trochę i wtedy z dżungli wyszedł... Charles Widmore.
-Charles... Ty żyjesz-powiedziała Sun wycierając oczy.
-Na to wygląda-odparł Widmore, rozglądając się dookoła. Wyglądał już na całkiem zdrowego.
Pani Kwon znów wybuchnęła płaczem. Charles podszedł do niej, żeby ją pocieszyć, lecz ona odsunęła się od niego i na siłę powstrzymała się od płaczu.
-Chyba jesteśmy w czasach, zanim trafiliście na Wyspę-powiedziała, chcąc odwrócić uwagę od swojego cierpienia.
-Nie byłbym tego taki pewien-mruknął pan Widmore-Ten obóz był tylko prowizoryczny, żeby odwrócić uwagę Dharmy od naszego prawdziwego miejsca zamieszkania.
-To co teraz robimy?
-Nie wiem. Musimy znaleźć jakiś punkt odniesienia. Najlepiej, jak pójdziemy do...-Charles chciał zbliżyć się do dżungli, ale w tym momencie coś przeleciało mu koło ucha i skończyło swą drogę wbite w pobliskie drzewo. Była to długa włócznia. Widmore popatrzył się w stronę miejsca, z której przyleciała włócznia i ujrzał kilku mężczyzn wybiegających z dżungli. Półnagich, mocno owłosionych mężczyzn z dzidami w rękach. Nie przypominali dzikusów Sama, wręcz przeciwnie- byli w rozwoju o wiele lat za nimi. W szybkim tempie otoczyli Charlesa i Sun, kończąc tym samym ich dyskusję dokąd iść dalej.

Nie mieli wyboru- muszą iść tam, dokąd zaprowadzą ich dzikusy. Mężczyźni prowadzili ich do swojego miejsca zamieszkania, co chwila popychając ich, aby szli szybciej. W końcu dotarli na miejsce, blisko dużej jaskini, przy której wejściu paliło się ognisko; dookoła kręciło się znacznie więcej dzikusów. Jakaś kobieta siedząc na kamieniu karmiła piersią swoje dziecko. Wszyscy oni na widok więźniów zatrzymali się i patrzyli się tępym wzrokiem na nieznajomych. Tymczasem myśliwi posadzili Sun i Widmore'a na ziemi i związali im ręce pnączami. Jeden z mieszkańców jaskini przysunął się ciekawie do Sun i zaczął dotykać ręką jej włosów. Następnie zajął się obmacywaniem twarzy. Wtedy jeden z myśliwych, najwidoczniej przywódca silnie odepchnął ciekawskiego młodzieńca i jednym rykiem zniechęcił go do dalszych prób badania nieznajomych.
-Jesteśmy BARDZO DAWNO przed naszym przybyciem na Wyspę-cicho skomentował tą scenę Charles Widmore.

Tymczasem do wioski zostały przyniesione dwa pale. Kilku dobrze zbudowanych myśliwych wzięło do ręki ostre groty i zaczęło ostrzyć nimi jeden koniec z każdego pala. Widmore przeraził się i spojrzał za siebie. Okazało się, że zaraz z tyłu jest dżungla.
-Oni chyba nie mieli nigdy do czynienia z więźniami-szepnął do Sun-Mamy wolne nogi, poza tym te pnącza można łatwo przerwać. Za nami jest dżungla, możemy łatwo uciec.
-Czy jest sens uciekać?-jęknęła Sun-Sam widziałeś, jak dobrzy są w rzucie włócznią.
-Chyba wolisz umrzeć przebita włócznią, niż cierpieć wiele godzin na palu, co?
Sun przyznała mu rację i proces ucieczki się rozpaczał. Sun i Charles zerwali więzy, po czym jednym gwałtownym ruchem rzucili sie w stronę dżungli. Myśliwi od razu ryknęli gniewnie i ze wściekłością ruszyli w pogoń. Nie minęła chwila, jak jedna z dzid wbiła się w ziemię tuż za Charlesem.
-Szybciej!-krzyknęła Sun.
To jednak nic nie dało. Za pierwszą dzidą szybko przyleciała druga, przebijając nogę Widmore'a tuż nad stopą na wylot. Charles wywrócił się na ziemię, jednak pani Kwon nie zamierzała się poddać. Złamała włócznię, po czym jednym szybkim ruchem wyciągnęła ją ze stopy Widmore'a.
-Musimy uciekać, rozumiesz?-krzyknęła słysząc, jak dzikusy zbliżają się do nich-Sam to wymyśliłeś, więc teraz wstawaj!
Charles z pomocą Sun podniósł się i znów zaczął uciekać. Kuśtykał, ale wsparty przez Koreankę nie przewracał się. Wrogowie byli coraz bliżej. W końcu Sun krzyknęła: "Jaskinia!", widząc małą grotę wypłukaną przez wodę dawno temu. Uciekinierzy wpadli do niej jak najszybciej i dobiegli do końca. Tam Sun położyła Charlesa, który mocno krwawił i zaczęła nasłuchiwać. Dzikusy zbliżały się do ich jaskini, byli coraz bliżej. Ucieczka już nie miała sensu, jedyne, co mogli teraz zrobić to ukrywać się i czekać na cud... Cud, że być może dzikusy pobiegną dalej i nie domyślą się, że właśnie w tej jaskini ukryli się uciekinierzy...

Wyspa 2031:
Przyjaciel stał w postawie Posągu odwrócony do ściany. Wtedy przybył Marcus, stając za nim. Przyjaciel odwrócił się i powiedział z uśmiechem:
-Marcus, miło Cię wreszcie zobaczyć. Trzeba było odwiedzić mnie wcześniej.
-Przyszedłem po należne mi miejsce-rzekł gniewnie Marcus-Zgodnie z prawem dynastycznym, to ja powinienem być na dawnym miejscu ojca. Ty nigdy nie powinieneś tknąć tej funkcji!
-Ohoho, spokojnie. Widzę, że już wiesz, kim był Twój ojciec. Może pogadamy spokojnie, wyjaśnimy sobie to i owo?
-Masz oddać mi moje miejsce. W tej chwili!
LOST

Retrospekcje:

Richard:
Po katastrofie Czarnej Skały marynarze przenieśli się na plażę, gdzie zbudowali obóz. Obóz był prowizoryczny, lecz łatwo było zauważyć, że stoi w tym samym miejscu gdzie teraz znajduje się osada Innych. Nie mieli planu, co robić, jednak nie próbowali nic robić. Wiedzieli, że nie uda im się opuścić Wyspy, że żaglowiec jest uziemiony. Myśleli tak wszyscy, ale tylko do czasu. Bowiem wśród nich cały czas znajdowała się grupa osób, która nie ufała Jacobowi.
Pięć dni po przybyciu na Wyspę Richard kucał na plaży, czekając na coś. W końcu podszedł do niego jakiś rozbitek, który wyglądał na mocno zagubionego.
-Co?-zapytał Ricardus-Nie przyniosłeś drewna?
-Co?...-mruknął mężczyzna-A tak, zapomniałem...
-Jak to zapomniałeś, przecież mieliśmy rozpalić ognisko. Mamy jeść nieupieczone dziki?
-Nie wiem, stało się coś.... Spotkałem kogoś.
-Widziałeś Jacoba? Co mówił.
-Nie, to nie był Jacob.
-Widziałeś kogoś innego na Wyspie? Kogoś nie z naszego statku?
-Słuchaj, nie wiem, czy dobrze robimy, ufając Jacobowi. Ten mężczyzna.... On mówił, że Jacob jest niebezpieczny. Że mamy od niego odstąpić.
Nastąpiło zbliżenie na zdziwioną twarz Richarda.

Przyjaciel:
XIX wiek. Jeden z rozbitków ze statku Czarna Skała chodzi po dżungli, rozglądając się uważnie. Patrzy pod nogi, jakby czegoś szukał. Jest to mężczyzna, którego znamy z poprzedniej sceny. W końcu znajduje to, czego szukał. Bierze do ręki kawałek drewna, po czym umieszcza go pod pachą i szuka następnych. Kiedy już miał już kilkanaście kawałków pod pachą, dokonał innego znaleziska: spotkał dziwnego nieznajomego. Dla rozbitka był on nieznany, jednak my rozpoznalibyśmy w nim Przyjaciela z czasów, kiedy jeszcze nie wyglądał jak John Locke.
-Czego ode mnie chcesz?!-wyrzucił rozbitek, wyrzucając drewno z ręki.
-Nie denerwuj się-odparł spokojnie Wróg Jacoba-Jestem Twoim przyjacielem.
-Nie znam Cię. Mieszkasz na tej Wyspie?
-Tak. I muszę Ci powiedzieć coś bardzo ważnego: musisz uważać na Jacoba. Uratował was tylko dlatego, żeby mieć niewolników, żeby wykonywali jego pracę.
-Nie jesteśmy żadnymi niewolnikami! Kim jesteś?
-Mówiłem, Twoim przyjacielem. Mówisz, że nie jesteście niewolnikami? A skąd wasze poddanie Władcy Wyspy? Czy płaci wam za to, że jesteście jego ludźmi? A może urodziliście się tutaj i musicie mu podlegać? Nie! Znaleźliście się tutaj wbrew własnej woli! On was tu ściągnął, żeby móc kimś rządzić. Pamiętaj o tym, Arturo.
Rozbitek chciał zadać nieznajomemu mnóstwo pytań, jednak ten znikł w dżungli. Mimo iż Arturo długo go szukał, ślad po nim zaginął...

Jacob zapalił pochodnię i wszedł do środka Świątyni. W środku, na końcu siedział Przyjaciel, jeszcze przed przemianą w Johna Locke'a.
-Po co tu przyszedłeś?-zapytał Przyjaciel
-Dlaczego burzysz moich ludzi?-odpowiedział pytaniem na pytanie Jacob.
-Jak to: burzę? Nie rozumiem.
-Odwiedzasz ich i przekonujesz, aby odwrócili się przeciwko mnie. Część zamieszkała na Czarnej Skale, chcą odpływać z Wyspy. Gotowi są zabić tych, którzy zostali po mojej stronie.
-A dlaczego Ty masz być przywódcą, co? Czemu Ty masz nimi rządzić?
-Pozwoliłeś mi na to. Nie pamiętasz?
-Wtedy ten tytuł nie miał żadnego znaczenia. Rządzić kawałkiem ziemi, ot co. Teraz są ludzie, a to co innego. Teraz funkcja przywódcy nabiera innego sensu.
Jacob popatrzył się krzywo na swojego Wroga, po czym opuścił Świątynię.

Wrócił jednak dzień później i zaprosił Przyjaciela na małą przechadzkę. Przeszli spory kawałek, przez tą całą drogę Jacob nie chciał wyjaśnić Przyjacielowi, dokąd idą. W końcu dotarli na miejsce- był to kawałek terenu otoczony jakimś ciemnym proszkiem.
-Więc to tak-zaśmiał się Wróg Jacoba-Myślisz, ze uda Ci się..-nic więcej nie zdołał powiedzieć, gdyż Jacob złapał go i wrzucił w krąg.
Przyjaciel chciał wyjść z kręgu, ale uderzył się tylko o jakąś niewidzialną barierę.
-Myślisz, że zatrzymasz mnie tu na zawsze?-zapytał Wróg Jacoba-Wystarczy chwilka wysiłku i zaraz ten krąg zostanie przerwany.
-Nie jeśli pozbawię Cię ciała-rzekł Jacob, po czym podpalił proszek, który zajął się cały w szybkim tempie. Po chwili zapalił się również Wróg Jacoba. Jacob zaczął szemrać jakieś zdania w nieznanym języku.
-Nie możesz tego zrobić!-krzyknął Wróg Jacoba i padł na kolana.
-Góra dała mi pozwolenie-mruknął Jacob-Nie chcą żadnych konfliktów.
Jacob znów zaczął mamrotać różne zdania, które Przyjaciel przyjmował z przerażającym krzykiem, paląc się przez cały czas. W końcu zgasł płomień otaczający Wroga Jacoba, a wraz z nimi zgasł Wróg. Albo raczej popiół, który po nim pozostał.
-Do zobaczenia-pożegnał się Jacob-Jak będziesz grzeczny, to dostaniesz chatę.

Drzwi do Chatki głośno skrzypnęły. Po chwili widzimy, że do środka wszedł Christian. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na krześle przy stole.
-Co masz tym razem dla mnie?-zapytał, rozglądając się dookoła.
-Niedługo przyjdzie tutaj John Locke-odpowiedział jakiś niski, chrypliwy głos. Nie było widać osoby, która mówi-Musisz być obecny na miejscu i poinformować go, jak ma uratować Wyspę.
-W porządku. Kto ma ją przesunąć?
-John Locke... Ale nie on to zrobi, jak zapewne wiesz.
-Wiem.
-Kiedy John będzie skakał w czasie, podążysz za nim, żeby w decydującej chwili udzielić mu wskazówek, co ma robić. Przy okazji też załatwisz mój interes, mówiąc mu w jaki sposób ma wrócić. A raczej w jaki sposób ma wrócić jego ciało.
-Dobrze, zrobię co każesz.
-Mam jeszcze jedną sprawę. Zanim Locke tutaj przyjdzie, musisz zwerbować Claire. To są ostatnie chwile, kiedy może wykonać swoje zadanie.
-Jak to Claire? Mieliśmy przecież zwerbować Jacka.
-Tak, ale Jack jest obecnie... niedysponowany. Nie przeszedłby samodzielnie trasy od obozu do chaty. A nie ma czasu, żeby czekać, aż poczuje się lepiej.
-W porządku-rzekł Christian i już miał opuścić Chatkę, ale po chwili zatrzymał się i zapytał-A co z dzieckiem?
-Zostaw-odparł Przyjaciel-Ktoś inny się nim zaopiekuje.
-Rozumiem. Do zobaczenia.
-Do zobaczenia, Menocet.

Umijescowienie odcinka w czasie: skoki do następujących czasów: 634 rok, XII wiek p.n.e., 2004 rok, III wiek p.n.e.; 838 rok; 118996 rok p.n.e.; 08 lutego 2031 roku


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Krzys dnia Wto 15:09, 12 Sty 2010, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Największe forum LOST - Zagubieni w Polsce Strona Główna -> LOST - po emisji serialu / LOST / Serial / Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin